Świr i apokalipsa wg kretyna - Jerzy Alt

Jeśli zastanawiacie się, o co chodzi z okładką po prawej stronie, to przeczytajcie sobie jeszcze ten fragment:


Niepokój − początkowo mała szpileczka wbita prosto w mój mózg − z minuty na minutę tak napęczniała i się rozrosła, że po kilku godzinach czułem, że w mojej głowie noszę wielki, uwierający mnie gwóźdź. Wszystko mnie uciskało, przeszkadzało mi, napawało lękiem i przerażeniem. Było albo za duże i za czarne, albo tak małe, że wydawało mi się, że za moment zostanę przez to zgnieciony. Nigdzie nie mogłem zaznać spokoju, bo z każdej, nawet najmniejszej, dziury wyzierał ON. Tak samo było tego dnia. Biegałem po mieszkaniu z kąta w kąt bez żadnego konkretnego celu. Co tylko wziąłem do ręki, od razu odkładałem z lękiem z powrotem na swoje miejsce. Nie po raz pierwszy w swoim mieszkaniu czułem się wyjątkowo obco i podle. W łazience zrobiłem tylko głupią minę do lustra i szybko stamtąd uciekłem do kuchni. Tam było nie lepiej. Poprzekładałem kilka talerzy i garnków z miejsca na miejsce, jakby to miało mnie uspokoić i zająć na dłużej, ale ledwo to skończyłem robić, lęk zaatakował mnie z jeszcze większą siłą. "Najlepiej będzie, jak wyjadę z domu, przejdę się gdzieś albo może wstąpię do jakieś kawiarni. To na pewno poprawi mi humor". Ledwo o tym pomyślałem, a już znalazłem się w przedpokoju, patrząc na stojące w nieładzie buty. Ubrałem się szybko i bez zbędnych ceregieli. Z domu wyszedłem tylko po to, żeby wyjść, nie bardzo wiedząc, dokąd mam iść i co dalej ze sobą zrobić. Na początku skierowałem swoje kroki do parku. Pokręciłem się po nim trochę, ale nic mnie tam nie zainteresowało, nic nie przykuło mojej uwagi, więc szybko go opuściłem. Na jedną z pobliskich ulic dotarłem szybkim, morderczym marszem. Taki marsz zawsze mi w takich sytuacjach pomagał, uspakajając mnie i kojąc nerwy. Jednak dzisiaj było inaczej.

Całość jest już dostępna w księgarniach. Zapraszamy do lektury.