Przedwczoraj zgłosił się do mnie pewien człowiek z firmy X. Utrzymywał, że jest zainteresowany moimi umiejętnościami, i że ma dla mnie zlecenie, w którym mogę je dość efektywnie wykorzystać. Nie podał więcej szczegółów w pierwszym kontakcie, ale poprosił o przesłanie dokumentów i ewentualnych referencji. Otrzymał je krótce po zgłoszeniu.
Następnego dnia znów sie odezwał i ponowił swoją propozycję – tym razem telefonicznie. Nie udało mu się więc uniknąć odpowiedzi na kilka pytań.
Dlaczego ja? Skąd miał informcje? Czego dotyczy zadanie? Na jaki czas? Gdzie? Wreszcie – co miał na myśli mówiąc, że moje umiejętności w szczególności będą tu użyteczne.
I oczywiście “Za ile?”
Odpowiedział na moje pytania dość wyczerpująco i nie ukrywam, że zachęcająco. Zważywszy na fakt,że obiekt, o którym opowiadał był daleko poza kręgiem moich zainteresowań. Dziedzina w której miałem dokonywać prezentacji i negocjacji była mi obca przez całe moje życie. Po prostu unikałem jej wystarczająco skutecznie i było mi z tym dobrze. Nie zmienia to faktu, że otrzymywałem takie propozycje raz na jakiś czas. Zawsze z tą samą śpiewką o kokosowych zyskach. Zawsze również kończyło się na spleśniałych batatach w plastikowej miseczce. Nie... nie mówię o pierwszych wynikach... mówię o zmianie obietnic, już podczas rozmowy. Tym razem zaniemówiłem na chwilę, gdy powiedział mi o jakie kokosy chodzi. Delikatnie rzecz ujmując – trzy... czterokrotność tego, co dawał mi ten cały Triumwirat.
Nawet jako idealista z zasady myślę czasem o kasie. Ta przemawiała do mnie jasno, czysto i całkiem głośno. Może nawet głośniej niż mi się wydawało, bo rano znalazłem liścik od kredytodawcy. Uśmiecha się znacząco w stronę portfela. Mojego portfela. Najwyraźniej przyszła pora już sprzedać coś ze swoich umiejętności. Może czas się wreszcie sprzedać trochę drożej. Powiedziałem to sobie na głos i poczułem się trochę jak...
Dawno już nie widziałem w tym rękopisie tak czysto usuniętej myśli. Najwyraźniej oferta była n i e p r z y z w o i c i e atrakcyjna.
Ustaliliśmy, że rozmowa odbędzie się następnego dnia. Sprawdziłem w necie co mieli na tę firmę X. Nie przekonałem się do treści ani trochę. Pozostaje więc kasa... zobaczymy jutro na rozmowie. Usiadłem na kanapie i włączyłem jakiś film na komputerze. “Four Whore'smen” wydawało się akurat odpowiednie w temacie kasy... poza tym – zawsze bawiła mnie wizja Apokalipsy w kolorze mokrego różu.
Rozmowa odbyła się w godzinach przedpołudniowych. Opowiedzieli mi całą masę ciekawych historii. Większość z nich nawiązywała do jakiegoś pucybuta w zamorskim kraju. Część z nich roztaczała przede mną wizję emeryta w stylu japońskiego turysty (z aparatem na szyi zasuwam po starówce Warszawy i łapię powietrze szeroko otwartymi ustami...-no nie wiem). Zadali mi małą masę pytań, na które odpowiedziałem z mieszanymi uczuciami. Potem znów oni – jeden nad drugiego prześcigali się w opisaniu akwizycji, bez użycia słowa “akwizycja”.
Powoli zacząłem odczuwać znużenie i irytację z powodu straconego czasu.
- Czy ma pan jakieś pytania? - zapytali z uśmiechem szczerym i serdecznym
- Oczywiście – odparlem z takim samym – czy używa Pan produktów swojej firmy?
- Dlaczego nie?
- Do widzenia.