Wracałem pociągiem z podmiejskich wojaży. Na przystanku, na którym wsiadałem wsiadła jeszcze jakaś młoda kobieta. Usiadła po przeciwnej stronie korytarza. Założyła słuchawki i zapatrzyła się w okno. Ja w sumie robiłem dokłądnie to samo. Na kolanach miałem książkę. Czekałem na odjazd.
Jednak zanim pociąg ruszył wsiadło do niego jeszce czterech osiłków najwyraźniej jadących do pracy w stolicy. Trzech z nich mogło nawet ujść za majstrów – lub takich, co to główkują, jak zrobić, żeby ściany trzymały pion, a nie tylko: o co się oprzeć, jak się złamie szpadel.
Czwarty... czwarty wyglądał jakby zimował w ósmej klasie – od czasu, kiedy jeszcze były ósme klasy. Sterani niedzielnym odpoczynkiem zasiedli wokół wpatrzonej w okno kobiety. Dla jednego z nich miejsca nie starczyło. Usiadł obok. Pociąg ruszył.
Najmłodszy z nich, najwyraźniej nie zaproszony do rozmowy przez starszych, wyciągnął sobie piwo. Kiedy zaspokoił swoje pierwsze pragnienie, wyciągnął telefon komórkowy i zaczął puszczać melodyjki. Przypominał mi kolegów z podstwówki, którzy po pierwszej komunii chwalili się, kto jaki zegarek dostał, czyj jest głośniejszy, i który ma zabawniejsze melodie. Tak... przypomniały mi się, te stare, dojrzałe i wcale nie irytujące czasy. Niemniej jednak, jego telefon naruszał mój spokój mimo słuchawek w uszach. Po dziesięciu minutach, gdy zorientowałem się, że młodzian nie próbuje możliwości swojej szarej komórki, tylko urządza sobie dyskotekę, byłem już dość zły, by mu zwrócić uwagę.
Nie zdążyłem. Młoda kobieta wstała, przecisnęła się między nimi i przeszła do innego wagonu. Niemal natychmiast komórka ucichła, a czwarty kompan zajął jej miejsce.
Potem było jeszcze jedno piwo i jeszcze pół...
moją uwagę odwrócił pociąg towarowy, mijający nas w przeciwnym kierunku – 31... 32...
- 33... 34... 35...
36... 37... 38... a kiedy się odwróciłem młody amator zupy chmielowej spał twardo w pozycji “popielniczki”, którą wkrótce zmienił na “dzięcioła”, a z tej płynnie przeszedł do “pobożnego”.
Wróciłem do czytania książki, od czasu do czasu tylko przerywanym liczeniem wagonów towarowych przejeżdżających za oknem pociągów. Od dziecka mam taką małą potuwimowską traumę, że jeśli nie zliczę wszystkich wagonów, to ich nie będzie wcale “ze czterdzieści”, i że wszyscy ci atleci najedzą się na darmo. W sześciu przypadkach na dziesięć i tak się rozczarowuję, bo nie ma ich nawet “ze trzydzieści”.
Tydzień zakończony wizytą u rodziny zawsze jest ciężki i do tego prawie zawsze kończy się pytaniem o datę ślubu... “bo wiesz synu, to już krytyczny wiek...” Zupełnie nie wiem o co z tymi rodzicami chodzi. Na szczęście wracam już do domu. Wyrzucę wszystko z plecaka do lodówki, i wezmę gorącą kąpiel z mnóstwem mydlanych baniek. Nic nie powinno się już dziś wydarzyć...
29... 30... 31...