Na początku było słowo, a słowem Ktoś zaczął się bawić. Bo Ktoś miał wyobraźnię. Słowo stworzyło słowo, a dwa słowa zaczęły tworzyć mnóstwo małych słówek i krzyżówek. Wkrótce słówek było tak dużo, że mało kto był w stanie wszystkie spamiętać, o zrozumieniu nie wspominając...
Słowa pozakładały związki zawodowe, wolne grupy towarzyskie, kręgi wzajemnej adoracji, kółka samopoznania i samowarszawy i samokrakowa i tak powstały kodeksy, później zwane książkami.
Książki, będące w prostej, ale i czasem pokręconej linii potomkami Słowa, zachowały wszystkie cechy swojego przodka. Mnożyły i krzyżowały się do woli. Zaczęły również zakładać swoje organizacje. Wreszcie słowa i książki umocniły się na tyle, że wyrwały się z oków swoich Tfu..tfó.. twórców i zaczęły inspirować zupełnie inne grupy niewinnych odbiorców. Odbiorcy zaczęli mieć wizje, a co najdziwniejsze wizje te były legalne. Potem część z nich przestała być legalna, a część książkowych związków skończyło żywot w ogniu inkwizycyjnej namiętności.
Te które przetrwały inspirowały dalej. A ludzie opowiadali i przekazywali sobie dalej swoje wrażenia i wizje.
Aż razu pewnego Ktoś wpadł na pomysł by wizje te połączyć i doznał olśnienia jasnością wielką. Ktoś połączył ową jasność wielką z masą bardzo szybkich obrazów i tak stworzona została X muza.
I Słowo miało przesrane.
Bo Książka i Muza nijak dogadać się nie mogły. Nie to że nie próbowały. Ale częściej raczej sobie dogadywały, niż próbowały wypracować kompromis. Każda z nich musiała być tą lepszą i tą pierwszą i zasłużyć sobie na Słowo.
Mając tę właśnie historię w pamięci sięgnąłem po klasyka literatury fantastycznej XX wieku. W zasięgu ręki znalazł się Philip K. Dick i jego wczesna książka Łowca androidów. Historię tę poznałem za pośrednictwem Ridleya Scotta.
Przyjemnie cyniczna postać Deckarda wykreowana przez Harrisona Forda dała mocne podstawy dla całego filmu. Drugi filar to muzyka, trzeci to efekty specjalne. Wszystko komponuje się w genialny ruchomy obraz, który zostaje w pamięci na lata.
Myślałem przez bardzo długi czas, że czwartym filarem jest książka, na podstawie której powstał film.
Cóż - myliłem się. Czwartym filarem bez wątpienia był scenariusz, ale nie miał on nic wspólnego z książką. Inne realia, inne środki, inna rzeczywistość. Tajemnica spowijająca przeszłość głównej postaci, spiski, brak nadziei na lepsze jutro (aż do końca filmu). Tajemnicą owiane było wiele kwestii, których ujawnić nie pozwalały możliwości techniczne speców od efektów, ani spłycenie scenariusza.
Powiedziałem "spłycenie"? Nie - scenariusz został niemal napisany od nowa.
Od momentu, gdy obejrzałem film, do sięgnięcia po książkę minęło ponad 15 lat. Wreszcie jednak postanowiłem zapoznać się z dziełem oryginalnym.
Była niedziela, była kawa i kruche ciasteczko. Była i druga kawa oraz kanapki z pomidorem, fetą i szczypiorkiem. Był czas wolny i co więcej - czas płynął powoli.
Niedziela znowu skończyła się za szybko. A książka?
A książka jest dużo bardziej naiwna i muszę przyznać, że pod wieloma względami, gorsza od scenariusza. ale to niczyja wina. Pisząc swoją książkę ns długi czas przed filmem, nie mógł przewidzieć, ile z jego moralizatorskich nauk będzie przydatne w kreowaniu świata przy pomocy ruchomego obrazu.
Zacznę od podsumowania różnic między tymi dwoma klasykami: kina i książki i od mojego głównego zarzutu. Gdybym miał odpowiadać za wybór głównej postaci do filmu, bazując na książce, Harrison Ford nawet by się nie zbliżył do planu zdjęciowego. Rolę książkowego Deckarda zleciłbym raczej Leonardowi di C. Pierwowzór Deckarda bowiem okazuje się bardzo zniewieściały, bardzo "miękki". Jest człowiekiem, który bez skrzynki empatycznej i modulatora nastroju nie poradzi sobie z trudnościami dnia. Człowiek, który po zabiciu sześciu androidów jednego dnia i stając się tym samym legendą swojego wydziału, rozczula się nad widokiem ropuchy.
W filmie na szczęście nie było na to miejsca, a ja na szczęście nie odpowiadałem za ten casting.
Czy można książce zarzucić cokolwiek, na podstawie porównania do filmu, który powstał lata po napisaniu książki? Nie sądzę choć sytuacja przypomina odsłuchiwanie szlagieru Beatlesów, gdy przez całe życie słuchaliśmy tylko wersji Joe Cockera.
Można jednak książce zarzucić pewną wewnętrzną nierówność - Dick bardzo długo i bardzo dokładnie buduje całą siatkę powiązań, fundamenty nierealności i rzeczywistości i to wszystko jeszcze zanim nasz bohater wyszedł z domu. Sama zaś końcówka sceny sprawia wrażenie, że autor dokądś pędzi. Kończy wybierając pierwsze z najbardziej naiwnych rozwiązań.
Pojawia się nadzieja, pojawiają się pytana o wiarę (tylko w co i po co?), ale pojawia się pośpiech i mechanika.
Świat książkowy Dicka, jest o wiele ciekawszy i rozbudowany na płaszczyźnie psychologicznej. Podobnie jak film, karty książki przerywa w niejednoznacznej sytuacji, gdzie wszystko jest jeszcze możliwe i wszystko może potoczyć się inaczej.
PO FILMIE => scena pojedynku z Androidami nie zostawia dreszczu emocji. I kończy się za łatwo.
tak czy inaczej, w obu przypadkach - czekam co było dalej... i choć już się nie dowiem...