Mama Mu sprząta, czyli 1/12 prac Pana Wrony.
O tym, co łączy Mamę Mu – uroczą krowę, o spojrzeniu Kota w Butach, oraz Pana Wronę – lekko szowinistycznego, szpakowatego przedstawiciela męskiej linii długodziobych, napisano już nie jedną książkę. Historie tego związku, tyleż dziwnego i zabawnego, co nietypowego, zapewniają już od dawien dawna materiału do plotek i pogłosek.
Jeśli jednak bardziej mu się przyjrzeć nie odbiega on aż tak od normy. Przecież każdy z nas jest inny.
Nie oceniać książki po okładce uczą nas w różnych instytucjach chyba od dziecka. Szkoła, rodzina, biblioteki życie, a mimo to wciąż się zdarza...
Usiadłem w domu na tapczanie z kawą i szarlotką, wybierając sobie lekturę na najbliższy tydzień. Nie pamiętam już w jaki sposób w ręce wpadła mi książka: Gry Więzienne Marka M. Kamińskiego. Twarda oprawa, wbudowany moduł zakładkowy (w postaci wstążki), humorystyczny rysunek oraz ta tajemnicza aura innego świata i zakazanej gwary. To wszystko sprawiło, że książka wydała mi się dość intrygująca.
Pierwszy rozdział sprawił, że książka wzbudziła we mnie innego rodzaju zainteresowanie. Autor bowiem uprzedził, że książka ta, to tak naprawdę naukowe opracowanie matematycznej teorii gier opartej na obserwacjach poczynionych przez niego samego podczas pobytu w areszcie czas temu pewien.
O ile teoria gier brzmiała niezdrowo (jak dla humanisty) ciekawie, o tyle już fakt specyficznego miejsca pobytu autora mógł budzić małe sygnały ostrzegawcze. Ale tego nie zrobił.
I teraz muszę się do czego ś przyznać - nie przeczytałem tej książki do końca - w każdym razie jeszcze nie. Po prostu musiałem przerwać. W pewnym momencie ciągłe opisywanie możliwości przecwe.. pardąsik przestrzelenia i degradacji społecznej budzi absolutny niesmak.
Owszem książka zawiera kilka cech opracowania naukowego: są tam zob.y i tamżeje i chyba nawet tenżeje. Są również wzory zerojedynkowe. Wszystko jednak otoczone atmosferką nie tyle wyjątkową i nieznaną, co momentami odpychającą.
Po pierwsze dlatego, że autor był więźniem politycznym co już daje nam terminus ante quem 1989. Sekrety więźniarskiej bajery w stylu nakarmić jaruzela, czy puścić kiszczaka straciły już dużo przez niemal dwadzieścia lat leżenia w szafie. Passe.
Po drugie - są chwile, że nie mogę się opędzić od myśli, że się tam autorowi podobało. Rozumiem psychologiczny aspekt obserwacji w celu zdobycia materiałów. Ale dość szczegółowe opisy zachowań jednostek w zamkniętej społeczności (męskiej) nie powinny wg mnie mieć miejsca w tłumaczeniu naukowych tez. Poza tym nie ukrywam, że pewne fragmenty tej książki, czytane w autobusie zaczęły wprawiać mnie w zakłopotanie.
Gdy jeden facet opisuje, jak drugi usiłował z niego zrobić swoją kochankę, uczucie, że ktoś czyta mi przez ramię gwałtownie rosło.
Nie. to nie jest komfortowa książka do czytania i na razie odkładam ją na daleką półkę. Może jeszcze do niej wrócę. Ale nie prędko.
Czy polecam?
tylko jeśli macie dobry powód, studiujecie resocjalizację, matematykę lub medycynę z perspektywami zajmowania się patologiami.
Na początku było słowo, a słowem Ktoś zaczął się bawić. Bo Ktoś miał wyobraźnię. Słowo stworzyło słowo, a dwa słowa zaczęły tworzyć mnóstwo małych słówek i krzyżówek. Wkrótce słówek było tak dużo, że mało kto był w stanie wszystkie spamiętać, o zrozumieniu nie wspominając...
Słowa pozakładały związki zawodowe, wolne grupy towarzyskie, kręgi wzajemnej adoracji, kółka samopoznania i samowarszawy i samokrakowa i tak powstały kodeksy, później zwane książkami.
Książki, będące w prostej, ale i czasem pokręconej linii potomkami Słowa, zachowały wszystkie cechy swojego przodka. Mnożyły i krzyżowały się do woli. Zaczęły również zakładać swoje organizacje. Wreszcie słowa i książki umocniły się na tyle, że wyrwały się z oków swoich Tfu..tfó.. twórców i zaczęły inspirować zupełnie inne grupy niewinnych odbiorców. Odbiorcy zaczęli mieć wizje, a co najdziwniejsze wizje te były legalne. Potem część z nich przestała być legalna, a część książkowych związków skończyło żywot w ogniu inkwizycyjnej namiętności.
Te które przetrwały inspirowały dalej. A ludzie opowiadali i przekazywali sobie dalej swoje wrażenia i wizje.
Aż razu pewnego Ktoś wpadł na pomysł by wizje te połączyć i doznał olśnienia jasnością wielką. Ktoś połączył ową jasność wielką z masą bardzo szybkich obrazów i tak stworzona została X muza.
I Słowo miało przesrane.
Bo Książka i Muza nijak dogadać się nie mogły. Nie to że nie próbowały. Ale częściej raczej sobie dogadywały, niż próbowały wypracować kompromis. Każda z nich musiała być tą lepszą i tą pierwszą i zasłużyć sobie na Słowo.
Mając tę właśnie historię w pamięci sięgnąłem po klasyka literatury fantastycznej XX wieku. W zasięgu ręki znalazł się Philip K. Dick i jego wczesna książka Łowca androidów. Historię tę poznałem za pośrednictwem Ridleya Scotta.
Przyjemnie cyniczna postać Deckarda wykreowana przez Harrisona Forda dała mocne podstawy dla całego filmu. Drugi filar to muzyka, trzeci to efekty specjalne. Wszystko komponuje się w genialny ruchomy obraz, który zostaje w pamięci na lata.
Myślałem przez bardzo długi czas, że czwartym filarem jest książka, na podstawie której powstał film.
Cóż - myliłem się. Czwartym filarem bez wątpienia był scenariusz, ale nie miał on nic wspólnego z książką. Inne realia, inne środki, inna rzeczywistość. Tajemnica spowijająca przeszłość głównej postaci, spiski, brak nadziei na lepsze jutro (aż do końca filmu). Tajemnicą owiane było wiele kwestii, których ujawnić nie pozwalały możliwości techniczne speców od efektów, ani spłycenie scenariusza.
Powiedziałem "spłycenie"? Nie - scenariusz został niemal napisany od nowa.
Od momentu, gdy obejrzałem film, do sięgnięcia po książkę minęło ponad 15 lat. Wreszcie jednak postanowiłem zapoznać się z dziełem oryginalnym.
Była niedziela, była kawa i kruche ciasteczko. Była i druga kawa oraz kanapki z pomidorem, fetą i szczypiorkiem. Był czas wolny i co więcej - czas płynął powoli.
Niedziela znowu skończyła się za szybko. A książka?
A książka jest dużo bardziej naiwna i muszę przyznać, że pod wieloma względami, gorsza od scenariusza. ale to niczyja wina. Pisząc swoją książkę ns długi czas przed filmem, nie mógł przewidzieć, ile z jego moralizatorskich nauk będzie przydatne w kreowaniu świata przy pomocy ruchomego obrazu.
Zacznę od podsumowania różnic między tymi dwoma klasykami: kina i książki i od mojego głównego zarzutu. Gdybym miał odpowiadać za wybór głównej postaci do filmu, bazując na książce, Harrison Ford nawet by się nie zbliżył do planu zdjęciowego. Rolę książkowego Deckarda zleciłbym raczej Leonardowi di C. Pierwowzór Deckarda bowiem okazuje się bardzo zniewieściały, bardzo "miękki". Jest człowiekiem, który bez skrzynki empatycznej i modulatora nastroju nie poradzi sobie z trudnościami dnia. Człowiek, który po zabiciu sześciu androidów jednego dnia i stając się tym samym legendą swojego wydziału, rozczula się nad widokiem ropuchy.
W filmie na szczęście nie było na to miejsca, a ja na szczęście nie odpowiadałem za ten casting.
Czy można książce zarzucić cokolwiek, na podstawie porównania do filmu, który powstał lata po napisaniu książki? Nie sądzę choć sytuacja przypomina odsłuchiwanie szlagieru Beatlesów, gdy przez całe życie słuchaliśmy tylko wersji Joe Cockera.
Można jednak książce zarzucić pewną wewnętrzną nierówność - Dick bardzo długo i bardzo dokładnie buduje całą siatkę powiązań, fundamenty nierealności i rzeczywistości i to wszystko jeszcze zanim nasz bohater wyszedł z domu. Sama zaś końcówka sceny sprawia wrażenie, że autor dokądś pędzi. Kończy wybierając pierwsze z najbardziej naiwnych rozwiązań.
Pojawia się nadzieja, pojawiają się pytana o wiarę (tylko w co i po co?), ale pojawia się pośpiech i mechanika.
Świat książkowy Dicka, jest o wiele ciekawszy i rozbudowany na płaszczyźnie psychologicznej. Podobnie jak film, karty książki przerywa w niejednoznacznej sytuacji, gdzie wszystko jest jeszcze możliwe i wszystko może potoczyć się inaczej.
PO FILMIE => scena pojedynku z Androidami nie zostawia dreszczu emocji. I kończy się za łatwo.
tak czy inaczej, w obu przypadkach - czekam co było dalej... i choć już się nie dowiem...
Nibylandia wzywa!
Wendy i jej rodzeństwo są już dorośli, lecz nie zapomnieli o Piotrusiu Panie, Haku, Indianach i Krokodylu. Postanawiaja wrócić na Nibylandię, która zupełnie nie przypomina opuszczonej przez nich przed laty wyspy... Co się stało z Nibylandią? Czy Piotruś Pan dalej jest małym chłopcem? I czy Hak znów stanie na jego drodze?
- ja wszystkich znam... a kim jest Cynowy Dzwoneczek?
Skończyłem niedawno najnowszą książkę Pratchetta - Making Money. Wychodząc z domu ze smutkiem stwierdziłem, że ilość stron pozostałych do przeczytania jest zbyt mała, by starczyło w obie strony (do pracy i z pracy). Zabrałem więc ze sobą następny kodeks na drogę - pierwszy ze stosu nieprzeczytanych -Piotruś Pan w czerwieni.
Szczerze mówiąc nie nastawiałem się na czytanie tej książki w najbliższej przyszłości. Sequele udanych tytulów mają to do siebie, że często są słabsze od pierwowzoru. Dodatkowo sprawa się pogarsza, gdy są to sequele pisane przez innego autora. Przykłady książkowe i filmowe można mnożyć: Szczęki, Przygody Tomka Wilmowskiego, IV RP
Niemniej jednak książkę ze sobą zabrałem nie poświęcając na wybór lektury więcej czasu, niż go miałem do dyspozycji. Mój sceptycyzm był tym większy, że po jakimkolwiek tytule Pratchetta, żadna książka innego autorstwa nie smakuje dość dobrze. Takie małe odchylenie. Mieszane uczucia wzrosły gdy przeczytałęm słowo wstępne. Tłumaczy ono jak doszło do napisania oficjalnej kontynuacji dzieła Marzyciela. Spadkobierca praw do Nibylandii ogłosił casting (CASTING!!!) na autora. Nooo.. to zaczyna się nieźle.
Drugi grom - casting ten wygrała kobieta (!!!) Geraldine McCaughrean. Zanim odezwą się głosy wojującego feminizmu pozwolę sobie zauważyć, iż Piotruś Pan jest książką o poszukiwaniu dziecięcych ... chłopięcych marzeń, o niedojrzałości emocjonalnej potencjalnych osobników dorosłych. Nie chcę tutaj sugerować, że obsadzenie kobiety w roli kontynuatorki tej opowieści może być oczywistym polem do nadużyć i spaczenia punktu widzenia na dobre strony rzeczonej niedojrzałości... wcale nie chcę...
No tak.. o innym zagrożeniu, chcę wspomnieć. W Piotrusiu Panie ze znaczących postaci kobiecych mamy Wendy i Tinkerbell (Cynowy Dzwoneczek), przy czym rola tej drugiej, podkreślana jest raczej w kategoriach wróżki, niż kobiety. Co się może stać z kobietą za sterami losów Nibylandii... czy wyspa marzeń zostanie zfeminizowana?
Książka czyta się świetnie - wbrew wstępnym obawom czyta się bardzo szybko i dość przyjemnie. Jest tu zaskakująco miła doza absurdu, pierwiastek Puchatkowej logiki, są smoki z marzeń o księżniczkach, magia samonakrywającego stoliczka oraz odrobina Harrypotterowskiego mroku.
Nie jest łatwo powiedzieć, czy "oficjalna kontynuacja" dorosła do pięt oryginałowi. NIe ukrywam, że w pewnym momencie sam przeniosłem sie do Nibylandii. Potem zrobiło się troszkę zbyt dorośle. Owszem jest klimat z wyobraźni. Są przygody ze snów. Ale ... w Piotrusiu Panie w czerwieni coś nieodwracalnie się kończy... co to jest, tego musicie dojść sami, ale coś mi mówi, że J. M. Barrie chciał osiągnąć przeciwny efekt.
Nie wiem... a jak się dowiem, nie powiem. Bo mimo swoich obaw zachęcam do przeczytania tej książki. Nie jako kontynuacji Piotrusia (choć znajomość pierwszej historii może być pomocna), ale jako wskazówki do odnalezienia siebie i spokoju w weekend - na przykład 6 czerwca.
BLIZNA
Do lektury książki wziąłem się raczej z rozpędu, niż jako czyn zaplanowany i wyczekiwany długo. Skończyłem niedawno czytać biografie Monty Pythonów, potem Jima Morrisona i zauważyłem, że takie małe smaczki z życia nadają dodatkowych kolorów i tak już barwnym postaciom. Zawsze znajdzie się jakaś zakulisowa historia, która sprawi, że choć na chwilę spojrzę na utwór, czy obraz nieco inaczej.
Jednak to, że książkę wziąłem do ręki, jako kolejną w serii biografii nie znaczy, że nie bylem jej ciekaw. Słucham muzyki Red Hotów, ale tak na serio to nie wiem o nich zbyt wiele. Jedno czego byłem pewien już po pierwszych stronach lektury, to że wiem, niewiele więcej.
BLIZNA nie jest książką, do której zasiada się z kawą w ciemnobordowym kubku i szarlotką na ciepło z lodami waniliowymi. Próby określenia, co było pierwsze - pokręcone życie i stąd muzyka, czy zakręcony muzyk i stąd taka książka spełzają na niczym. Mówiąc o tej książce należy bardzo uważać, by nie mówić o życiu bohatera.
Książka, reklamowana jako wstrząsająca biografia, jest faktycznie dość intrygująca. Co więcej - powoduje myślenie - w czasie lektury niejednokrotnie zastanawiałem się, czy to mógłby być mój idol? Mój wzór... Zastanawiałem się również, co tak naprawdę powodowało Anthonym, że pozwolił sobie na taką książkę. Czyżby kasa? Przecież trochę jej mają, a dodać trzeba, że ukazała się jeszcze jedna książka o Red Hotach - Californication. Czy Anthony może stwierdził, że nareszcie dorósł i pora na morał? Trudno orzec. Jak na muzyka byłoby to dość wcześnie. Czterdzieści parę lat to prawie wiek późnosmarkaczy. Do tego książka jest - nie ukrywam - bardzo nierówna. Mamy tu błogosławieństwa w ogromnej liczbie, sąsiadujące o stronę z przekleństwami, których nie powstydziłaby się sąsiadka mojej babci, wdowa po szewcu. Obok fanatycznych niemal opisów stanu trzeźwości zresocjalizowanego nałogowca mamy proste i wymowne obrazy chwil upadłości. Trudno powiedzieć, co autorowi podobało się bardziej. Trudno pod koniec książki ocenić jego postawę. Czy uznać go za przegranego i trzymać kciuki, czy podziwiać wytrwałość w walce z nałogiem. Wątek się nie kończy... rozwiązania są jeszcze możliwe w dowolnej liczbie.
I to tak naprawdę jest mój główny zarzut. Niemożność odkrycia co właściwie chciał osiągnąć autor. Czy po prostu miał kaprys i wolną chwilę i stwierdził napiszmy coś, pochwalę się życiem i wszystkimi znanymi nazwiskami (w końcu ilu z nas może się pochwalić nocą z Cher).
Poza tym książkę czyta się, jak przysłowiowy kryminał. Jest w tej książce wszystko. Niewiarygodne pieniądze, za które odbywa się egzotyczne podróże, błędy lekarzy oraz śmierć bliskich osób, jest seks i jest rock and roll. Opowieści z pogranicza fantazji raczej dziecięcej i wybujałej, ale tego nie można mieć nikomu za złe. Przede wszystkim jest muzyka i droga dojrzewania. Jest słowo wyjaśnienia, czemu Red Hoci są, jacy są oraz bardzo znaczące kulisy powstania kilku z najsłynniejszych hitów.
Szarlotka już dawno by wystygła i rozmiękła pod roztopionymi lodami. A kawa... zimna nie będzie już tak samo smakować. Pół dnia minie zanim zdążysz się obejrzeć. I tak właśnie znikają weekendy...
Przy kominku jest miło. Ale dopiero rozpalamy ogień...
Za chwilę, może za dwie, ale na pewno wkrótce będzie jeszcze bardziej miło.
Pozdrawiamy.