W życiu trzeba umieć sobie znaleźć pasję. Z pasją jest dużo łatwiej – podniesie cię na duchu w chwili słabości, doda wiatru w żagle i pewności siebie właśnie wtedy, gdy będą najbardziej potrzebne. Mając za sobą pasję, bez najmniejszego wysiłku sprzedasz komuś pierścionek ze szkiełkiem jako bezcenną rodzinną pamiątkę. Czasem jednak potrzebny jest anioł.
Taki anioł, który pojawia się tylko raz i przedstawia życiową propozycję, której po prostu nie można odrzucić. Wtedy życie potrafi nabrać zupełnie nowych barw – nawet jeśli nie jest to twoje życie. Ale żeby od razu biec z tym na pocztę?
Moist spotkał swojego anioła i otrzymał propozycję swojego życia... zaraz po swojej egzekucji. I całkiem mądrze przystał na nią. Szczerze? - Moist nie mógł trafić lepiej. Nowe życie, które go czekało, wiązało się ze złotym garniturem, Golemem, małymi obrazkami i częstymi wizytami u Patrycjusza. Oczywiście było również „realne zagrożenie życia”, ale Moist szybko zorientował się, że tak naprawdę musiał znowu być sobą. Krętactwa i manipulacje wchodziły w zakres jego obowiązków, a im bardziej się starał, tym więcej ludzie od niego oczekiwali. No i była jeszcze czapka...
Czapka oznaczała stanowisko Poczmistrza. Ale by zostać uznanym na tym stanowisku trzeba jeszcze przejść przez niezwykle tajne, rytualne ceremonie niezwykle tajnego zgromadzenia pocztowców. Na końcu i tak decydują dwa Lipwigzery.
Poczta domagała się reform i wołała o zainteresowanie. Wołały również wszystkie listy nagromadzone w budynku pocztowym. Najgłośniej oczywiście krzyczały te najstarsze – niedoręczone od lat, ale te, które wysłano niedawno, nie były im dłużne. Nawet te jeszcze nie wysłane wtrącały swoje trzy grosze. Poczmistrz spełniał najbardziej absurdalne ze swoich obietnic, no ale z pocztą szybszą od semaforów to chyba przesadził.
Nie powiem, że na „Piekło pocztowe” czekałem z wielką niecierpliwością. Nie tym tym razem. Miałem już okazję czytać tę część w języku angielskim i wydawało mi się, że już się ubawiłem. Oczywiście, gdy zbliżał się dzień premiery, coraz mniej sam sobie wierzyłem i kiedy tylko książka ukazała się na rynku, wykorzystałem okazję, by przeczytać ją na nowo. I na nowo bawiła mnie w autobusie, tramwaju czy w metrze. I znów nie czytałem jej dłużej niż trzy dni. Nie dlatego, że jest krótka lub ma dużą czcionkę. Po prostu była tak wciągająca, że nie chowałem jej prawie wcale do plecaka. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że wielka w tym zasługa tłumacza – Piotra W. Cholewy. Od lat nie mogę się powstrzymać od cichych zachwytów, gdy czytam książki Pratchetta i zastanawiam się, czy jego pomysły da się w ogóle przetłumaczyć na polski, a potem widzę, jak należy to zrobić. Czasem wydaje mi się, że praca Cholewy jest miejscami bardzo podobna do pracy Moista – wykonują rzeczy niemal niemożliwe do wykonania.
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
ISBN: 978-83-7469-849-8