Kiedy na rynku ukazała się książka Nie ma czasu byłem przekonany, że to właśnie był ostatni tom z pięknej serii. Wskazywał na to nawet charakter zamieszczonych tam tekstów. Okazało się jednak, że wydawca nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Wszystko wskazuje na to, że nie powiedział go nawet dwa razy. Ale po kolei...
Zazwyczaj staram się nie odwoływać do wyglądu i rozmiarów książek, które opisuje, ale tym razem jest to jeden z tych szczególnych wyjątków. Najnowsze, zbiorcze, wydanie „Belgariady” to książka zdecydowanie domowa i podkocykowa, która powoduje, że od czasu do czasu mruczę sobie po cichu „I like big books and I cannot lie”...
Tę książeczkę otrzymałem tydzień temu. Od razu musiałem się zmierzyć z burzą myśli, czy rzucić się na nią od razu, czy może raczej powoli sączyć treści w niej zawarte, by starczyło na jak najdłużej. Nie było łatwo, bo w przypadku Pratchetta względy praktyczne zawsze schodziły na drugi plan, a liczyła się tylko i wyłącznie przyjemność. Jak widzicie, tydzień później siadam do recenzji. Czyli wybrałem…
Pozwólcie, że od razu rozwieję wszelkie wątpliwości i podejrzenia. Ta książka nie jest o tym, o czym wam się wydaje, że jest. Przecież to Terry Pratchett – prawdopodobnie jeden z największych magów opowieści, jakich kiedykolwiek znała literatura. No… i autor z niesamowitym poczuciem humoru.
Oj… nie będzie mi lekko napisać o tej pozycji. I nawet nie chodzi, o to, że zabraknie mi słów, bo o to się nie martwię – w końcu zawsze mogę skorzystać z odautorskich podpowiedzi zawartych w książce. Natomiast cokolwiek przeraża mnie myśl, że tę recenzję przeczyta sam Autor i nie spodoba mu się ona ot tak… językowo. Bo choć wydaje mi się, że słowem posługuję się całkiem przyzwoicie, to wiem, że przychodzi mi opowiedzieć wam o prawdziwym Czarodzieju Języka.
To jedna z tych książek, w które tak naprawdę wcale nie chce się uwierzyć. I nie chodzi tu o samą jej treść. Niedowierzanie bierze się raczej z faktu, że kolejna wspaniała historia zmierza ku nieuchronnemu końcowi. W tym konkretnym przypadku w grę wchodziło jeszcze pożegnanie z pisarzem.
Na początek kilka słów wyjaśnienia. Książka gości na mojej półce już od dłuższego czasu. Dobrze jej tam, więc nie ma zamiaru się z niej ruszać. Chyba że na mały zaczytany spacer. Jest doskonałym półkownikiem. A do tego ma wyborowe towarzystwo. Ale o tym za chwilę.
Tym razem to będzie wpis nie tyle o samej książce, co nią zainspirowany. Bo Opowieść o Kullervo nie jest typową opowieścią mistrza. Wydawca, Prószyński i S-ka, już po raz drugi umieścił na księgarnianych półkach „Tolkiena nie dla wszystkich”. Ale za to Ci wybrani powinni przygotować się na prawdziwą ucztę.
Niecałe dwa lata temu pisałem o tym, co czułem na wieść o śmierci Pratchetta. Świat bez jego nowych książek zapowiadał się tak całkowicie zwyczajnie. Z jednej strony miałem nadzieję, że kiedyś ta obawa mi przejdzie, a z drugiej, bałem się, że zajmie to bardzo dużo czasu. Zastanawiałem się, czy ktokolwiek i kiedykolwiek zabierze mnie w podobną podróż. I wtedy – sapiąc i dysząc – nadjechała niespodzianka...
Świat Dysku Terry’ego Pratchetta do kolorowania.
Jeszcze przed chwilą miałem w głowie cały plan na ten wpis. A chwilę wcześniej miałem przygotowane kredki, gdyż wpis miał być barwnie ilustrowany. Co więcej – miał być ilustrowany przeze mnie, ale… chwilowo mam dylemat.