Zazwyczaj staram się nie odwoływać do wyglądu i rozmiarów książek, które opisuje, ale tym razem jest to jeden z tych szczególnych wyjątków. Najnowsze, zbiorcze, wydanie „Belgariady” to książka zdecydowanie domowa i podkocykowa, która powoduje, że od czasu do czasu mruczę sobie po cichu „I like big books and I cannot lie”...
Usiadłem sobie i popatrzyłem na półkę z książkami. Prawie natychmiast przemknęło mi przez głowę – „Do diabła, już dawno miałem o tym napisać”. Ale sama książka, jakimś czarcim sposobem, wymykała się moim wszelkim staraniom. A jest o czym opowiadać.
Oj… nie będzie mi lekko napisać o tej pozycji. I nawet nie chodzi, o to, że zabraknie mi słów, bo o to się nie martwię – w końcu zawsze mogę skorzystać z odautorskich podpowiedzi zawartych w książce. Natomiast cokolwiek przeraża mnie myśl, że tę recenzję przeczyta sam Autor i nie spodoba mu się ona ot tak… językowo. Bo choć wydaje mi się, że słowem posługuję się całkiem przyzwoicie, to wiem, że przychodzi mi opowiedzieć wam o prawdziwym Czarodzieju Języka.
Na początek kilka słów wyjaśnienia. Książka gości na mojej półce już od dłuższego czasu. Dobrze jej tam, więc nie ma zamiaru się z niej ruszać. Chyba że na mały zaczytany spacer. Jest doskonałym półkownikiem. A do tego ma wyborowe towarzystwo. Ale o tym za chwilę.
Historia jest jedną z najbardziej subiektywnych dziedzin naukowych. Owszem istnieją podręczniki, które starają się przekonać czytelnika, że przedstawiają jedyną obiektywną i słuszną wersję wydarzeń. Jednak nic nie smakuje tak dobrze, jak historia opowiedziana z osobistego punktu widzenia.
Ta książka przykuła moją uwagę dwuetapowo. Nie ocenia się książki po okładce, a jednak to właśnie okładka pierwsza rzuca się w oczy. I tak już sam tytuł wydał mi się intrygujący. Myśli zaczęły już biec w kilku, niekoniecznie kontrolowanych, kierunkach. Wtedy mój wzrok padł na nazwisko autora. Wyobraźnia nie przestała pracować.
Beowulf to poemat, który porusza ludzką wyobraźnię już od setek lat. To opowieść o potworze, o wojowniku, o pojedynku, który rozpalił nadzieje i przyniósł radość. Strwożony lud wykazywał swoją wdzięczność za wyzwolenie z niebezpieczeństwa, ale... to nie on jest głównym bohaterem tej konkretnej książki
Przy kominku zazwyczaj siadam i czytam sobie książki i w ten sposób spędzam całkiem miło czas. Do tej pory jednak nie zajmowałem się jeszcze samym kominkiem i jego paliwem. I właśnie kiedy zdałem sobie z tego sprawę do redakcji przyszła książka o drewnie. Ale – jak się szybko okazało – nie tylko o nim.
Ustalmy fakty. Za oknem jest mniej więcej piętnaście na minusie. Mamy styczeń, który za wszelką stara się udowodnić, że ciągle jest miesiącem zimowym, a z braku dowodów wizualnych posiłkuje się Celsjuszem. I powstaje ten mały dylemat. Z jednej strony wcale się nie chce wychodzić z domu, a z drugiej... chciałoby się posiedzieć w jakiejś chacie na zaśnieżonym stoku, przy ogniu w kominku i z filiżanką góralskiej herbatki w ręku.
Ze Sztaudyngerem, a konkretnie z jego twórczością, po raz pierwszy spotkałem się prawie 30 lat temu. Na spotkaniu w szkole podstawowej Anna Sztaudynger-Kaliszewicz przedstawiła nam fraszki swojego ojca i jakoś od tego czasu nie potrafię się od nich uwolnić. Nie, żebym chciał...