Historia jest jedną z najbardziej subiektywnych dziedzin naukowych. Owszem istnieją podręczniki, które starają się przekonać czytelnika, że przedstawiają jedyną obiektywną i słuszną wersję wydarzeń. Jednak nic nie smakuje tak dobrze, jak historia opowiedziana z osobistego punktu widzenia.
Ta książka przykuła moją uwagę dwuetapowo. Nie ocenia się książki po okładce, a jednak to właśnie okładka pierwsza rzuca się w oczy. I tak już sam tytuł wydał mi się intrygujący. Myśli zaczęły już biec w kilku, niekoniecznie kontrolowanych, kierunkach. Wtedy mój wzrok padł na nazwisko autora. Wyobraźnia nie przestała pracować.
Z czym Wam się kojarzy pielgrzymka? Z długą i raczej uciążliwą podróżą w niespecjalnie komfortowych warunkach? Bo mi dokładnie z tym się kojarzy. I dokładnie tak się czułem podczas lektury książki Terry'ego Hayesa – jak pielgrzym.
Pratchetta pochłaniam niemal w każdej formie. Najchętniej sięgam po niego w przypadku Świata Dysku. Ale od czasu do czasu zdarzają się jeszcze inne – równie smakowite kąski. I właśnie kiedy czekałem sobie na coś nowego w moje ręce wpadła książka całkiem stara.
Nie wiem, czy powinienem się tym chwalić, czy raczej tego wstydzić, ale Kąpiąc lwa to pierwsza książka Jonathana Carrolla, którą miałem okazję przeczytać. Do tej pory to nazwisko kojarzyło mi się z całkowicie innym imieniem. I nie mam zamiaru ukrywać, że książka zrobiła na mnie nieziemskie wrażenie.
Ta książka jest zdecydowanie źle wydana. To znaczy – ma twarde okładki i obwolutę oraz kapitałkę (co nie jest bez znaczenia), ale ciągle uważam, że czegoś w tym wydaniu brakuje. Może pożółkłego i lekko chropowatego papieru, a może oprawy w skórę z delikatnymi okuciami na rogach, może wreszcie kompasu ukrytego w grzbiecie. No nie wiem – czegoś mi tu zabrakło.
Średniowiecze – w pierwszym skojarzeniu – to najczęściej zakuci w zbroję rycerze przemierzający Europę pomiędzy turniejami i bitwami. Ale średniowieczni rycerze wyjeżdżali również w bardziej egzotyczne „delegacje”. I nie chodziło o wyjazdy w stylu „weekend w Ciechocinku”...
Poznawanie historii to chyba najbezpieczniejszy sposób uprawiania polityki. To znaczy jeśli ktoś to lubi – a jest co polubić. W grę wchodzi wielka światowa polityka mocarstw, które często już nie istnieją. Możemy spróbować wdać się w dyskusję z historycznymi postaciami i przekonać się, czy mielibyśmy rację. Zwłaszcza, jeśli historia jest dobrze podana.
I znów pierwsza myśl dotycząca książki wydawnictwa Rebis to „świetna na półkownika” - tym razem w dziale z historią. Ale co ja mogę na to poradzić – nawet gdybym chciał. Świat po kolumbie to bardzo ciekawa pozycja i cieszę się że mogę Wam ją przedstawić.
Pierwsza myśl, która pojawiła się w mojej głowie już podczas czytania angielskiej wersji tej książki, to „Pratchett i Londyn Dickensa w jednej książce – Kumulacja!” Nie mogło być lepiej – strony zaczęły furkotać.