Czasami siadam przy kominku (takim, który akurat jest „pod ręką”) i wspominam sobie dawne, lub przynajmniej nieco dawniejsze, czasy. Przypominam sobie białe zimy, gorące lata i wędrówki z rodzicami. Zastanawiam się, o czym mógłbym opowiedzieć Chochlikom i jak przekonać ich do tego, że kiedyś pory roku, były jakieś takie „bardziejsze”. Czy aby na pewno dobrze je pamiętam? W poszukiwaniu inspiracji sięgnąłem po książkę – to przeważnie pomaga.
Usiadłem sobie i popatrzyłem na półkę z książkami. Prawie natychmiast przemknęło mi przez głowę – „Do diabła, już dawno miałem o tym napisać”. Ale sama książka, jakimś czarcim sposobem, wymykała się moim wszelkim staraniom. A jest o czym opowiadać.
Tadeusz Olszański w swej opowieści zabiera nas w nostalgiczną podróż do miasta swojego dzieciństwa, Stanisławowa, dziś Iwano-Frankowiska, w zachodniej Ukrainie – do miasta, w którym obok siebie w zgodzie, a nawet przyjaźni, w jednej kamienicy mieszkały rodziny Polaków, Rusinów i Żydów.
Książka Janusza Tazbira już dość długo czekała na półce na swoją kolej. Zbieg wielu okoliczności nie tyle przypomniał mi o niej, co zmobilizował do napisania tej recenzji. Już na początku chciałbym jednak zaznaczyć, że Od sasa do lasa znajduje się dość wysoko na liście przykominkowych półkowników.
Pewne cechy w ludziach się nie zmieniają… Kiedy byłam dzieckiem, co jakiś czas mama zarządzała „porządne sprzątanie” naszego pokoju. Polegało to m.in. na tym, że trzeba było zdjąć książki z półek (a że zawsze miałam ich sporo, a mieszkanie rodziców było niewielkie stały na każdej z półek w 2-3 rzędach) i odkurzyć. Pierwsza część szła szybko. Problem powstawał w momencie, gdy przy układaniu ich z powrotem odnajdował się jakiś zapomniany egzemplarz, który budził silne zainteresowanie. Akcja zawsze kończyła się tak, że wracająca z pracy mama zastawała mnie siedzącą wśród stosu książek, zatopioną w lekturze.
Czego można się spodziewać po Cyganie? Wydawało mi się, że mam już całkiem niezłe pojęcie, choć nie ulegało wątpliwości, że może mnie on jeszcze zaskoczyć. Przyjaźnie uśmiechnięty pan, który opowiadając o swoich najnowszych wierszach zerkał ponad zsuniętymi na czubek nosa okularami odpowiedział na to pytanie w iście Cygański sposób.
Swoisty pociąg do Tuwima czułem już od samej Lokomotywy. Najpierw podobało mi się to, jak bawił się rytmem. Później – kiedy już sam rozumiałem trochę więcej – spodobało mi się to, jak bawił się słowem. Choć czytam go już prawie trzy dekady wciąż za każdym razem cieszę się jak dziecko. Wcale nie cyganię.
Tłumy protestujących w bibliotekach, petycje do wydawnictwa, zbiorowe pozwy o obrazę uczuć i wreszcie... uznanie ze strony bibliofilskiej mniejszości, która może spokojnie oddawać się przyjemności czerpanej z lektury. Do tego jeszcze ta okładka, której obwoluta skrywa zdecydowanie za mało. A wszystko przez tę Pornografię? Nie do końca...
Czasem zdarza mi się taka zaskakująca sytuacja, kiedy ktoś pyta mnie, po co właściwie czytam te wszystkie książki i co mi to daje. Przyznaję szczerze, że nie zdarza się to często, ale jednak się zdarza, a ja kompletnie nie wiem, co wtedy odpowiedzieć. Najczęściej więc milczę na temat rozbudzania wyobraźni, czy poszerzania wiedzy lub po prostu dobrej zabawy i pytam wprost:
„Czy potrafisz opisać swoje wspomnienia?”
Szukając sposobu na przetrwanie nudnego, ponad trzygodzinnego wykładu wpadłam na genialny pomysł… Poczytam sobie. No tak, niby proste a jednak… Zaczęłam się zastanawiać nad wyborem odpowiedniej pozycji. Nie może być bowiem chyba nic gorszego niż duet w postaci nudnego wykładu i nudnej książki. Mój wybór padł, więc… tak, właśnie tak….na klasykę w wydaniu J.R.R. Tolkiena. Pomyślałam sobie, że Hobbit, czyli tam i z powrotem pomoże mi przenieść się w inny świat. I jakże by inaczej – nie zawiodłam się.