Tiffany Aching dorosła. Nie jest już „rzemiechą”, stała się całkowicie samodzielną czarownicą – i do tego bardzo, bardzo dobrą. Ciężko pracuje od rana do wieczora – a praca czarownicy wygląda zupełnie inaczej niż ludziom się wydaje. W tajemnicy powiem Wam, że czarownica pomaga ludziom. Nie, nie za pomocą magii – tylko troski płynącej z zasady: „ktoś musi mówić za tych, którzy nie mają głosu”. W każdym razie niewiele tam miejsca na tańce bez spodniej odzieży.
W Norwegii też jest lato. I są pensjonaty nadmorskie. Prowadzenie pensjonatu nad morzem wydaje się być fajnym pomysłem na życie, chociaż można przy okazji zetknąć się z wieloma nieprzewidzianymi sytuacjami. Na przykład można znaleźć zwłoki na plaży. Albo wśród gości spotkać podejrzane typy…
Po raz pierwszy od wielu dni znalazłam wreszcie trochę czasu na lekturę. A może raczej: wymusiłam trochę czasu, bowiem doszłam do wniosku, że kolejny weekend poświęcony pracy, którejś z pozostawionych pod moją pieczą stron internetowych albo rodzinnym tajemnicom bez chwili dla siebie wkrótce doprowadzi mnie do obłędu.
Wszystkie znaki na ziemi i niebie przepowiadają rychłe zmiany w moim życiu. Drugie z dzieci lada chwila wyfrunie w świat, w mojej branży szykuje się wielka rewolucja, skutkiem której całkiem możliwe, że zacznę szukać innego pracodawcy, uprawiane intensywnie hobby jakoś traci urok, a jeszcze przytłoczyło mnie całe mnóstwo innych zmartwień i kłopotów. Trudno mi się więc skupić – jeszcze bardziej niż zwykle. A nie ma na to skuteczniejszego lekarstwa niż dobra książka. Szczególnie taka, która człowieka chwyta i nie chce wypuścić.
Korzystając z nielicznych tej wiosny promieni słońca, z wieeeelkim kubkiem kawy (żeby się za szybko nie skończyła) i siedząc na tarasie zagłębiłam się w drugiej części powieści o tajemnicy strefy 51 (o pierwszej części, noszącej tytuł „Biblioteka umarłych” było tutaj: Biblioteka umarłych)
W towarzystwie moich dwóch ukochanych suczek zasiadłam na kanapie z książką Evy Ibbotson. I wsiąkłam. Niedawno czytany thriller nie trzymał mnie tak w napięciu!
Zapewne po wstępie już się można zorientować, ale przyznam się: jestem psiarą. Nie wyobrażam sobie dzisiaj życia bez psa, a najlepiej dwóch.
Trochę dziwnie zaczęłam tę lekturę, bo w środku cyklu. Jakoś wcześniej nie miałam okazji poznać Eragona, Saphiry ani ich przyjaciół, ale dzięki zamieszczonemu na początku streszczeniu poprzednich przygód Smoczego Jeźdźca nie czułam się bardzo zagubiona.
Chyba wszyscy w jakimś momencie naszego życia marzyliśmy, by cofnąć się w czasie i naprawić popełnione błędy albo przeżyć coś jeszcze raz… Z jednej strony byłoby super, ale z drugiej – żylibyśmy w strasznie rozchwianej teraźniejszości. Przecież tu, teraz i tak, jak jest – jest wypadkową nie tylko życia naszego, lecz także innych istot, których ścieżka nawet przypadkowo i na moment skrzyżowała się z naszą. Gdybyśmy mogli grzebać w przeszłości, strach pomyśleć jakby wyglądało „dziś”…
Dodger miał być wprawdzie świątecznym prezentem, ale kto by wytrzymał skoro dotarł do nas aż kilkanaście dni wcześniej. Nie mówiąc już o tym, że nie darowałabym sobie, gdybym nie zdążyła go przeczytać przed zapowiadanym końcem świata – to byłoby coś strasznego…
Jakoś tak się utarło, że ciemnymi wiekami nazywa się średniowiecze. Tymczasem lata które nastąpiły po rewolucji przemysłowej zawsze kojarzyły mi się ze wszechobecną szarością. Upiorny zegar zdaje się potwierdzać moje wrażenie.