W wyborczą niedzielę sięgnęłam po drugą część trylogii o Marku Tuliszu Cyceronie, najbardziej znanym chyba polityku starożytnego rzymskiego świata, który swojej pozycji i popularności nie zawdzięczał bogactwu czy wojskowym podbojom, ale nieprzeciętnej inteligencji i umiejętności wygłaszania przekonujących mów.
Kiedyś już wspomniałam, że, jako osoba starannie unikająca TV, dość nieufnie odnoszę się do książek, których autorami są amerykańscy scenarzyści, szczególnie jeśli chodzi o literaturę sensacyjną (dość trudno bowiem w urozmaicony sposób oddać dźwięki płynące z ekranu w trakcie emisji filmu akcji). Przekonałam się jednak, że potrafią pisać w sposób powodujący, iż książka wciąga. Gregg Hurwitz opanował tę sztukę do perfekcji.
Nasi ludzie powiadają, że wszystkie ważne rzeczy biorą swój początek w sercu i rozchodzą się coraz szerzej i szerzej w Kręgu Życia, tak samo jak horyzont świata krąży wokół plemienia i jego stad. Ale wszystko i tak zawsze wraca do serca.
Każdy z nas jest kimś jedynym i niepowtarzalnym, każdy ma jakieś ukryte lub jawne talenty czy predyspozycje. Bohaterka książki na przykład po przeżytym w dzieciństwie uderzeniu pioruna potrafi wyczuwać kości zmarłych i nawiązywać z nimi kontakt. No, może nie w takim sensie jak w innych opowieściach znanych nam z literatury i filmów, ale umie odczytać np. ostatnie wrażenia zmarłej osoby. Swoją umiejętność wykorzystuje poszukując ciał i w ten sposób zarabiając na życie – własne i opiekującego się nią przybranego brata.
Nie jestem wielbicielem thrillerów, ale… jedno w tej książce mnie ujęło. Główny bohater nie wypełnia żadnych papierów, nie przestrzega żadnej procedury, wykonuje robotę którą ma przed sobą - i w dodatku właściwie robi to sam. Może nieco dziwny początek, bo w zasadzie większość samotnych wojowników będących bohaterami książek sensacyjnych tak właśnie się zachowuje.
Jestem wielbicielką psów. Mam obecnie dwa, a bywało w domu i więcej. Nawet zastanawiałam się kiedyś, czy nie napisać czegoś z perspektywy psa – chociaż nie jest to pomysł nowy ani oryginalny, ale żyjąc z czworonogiem człowiek w jakiś sposób „łapie” sposób komunikacji z tym stworzeniem.
„Na morzu mężczyzna zna swoje miejsce. Wie, kto jest jego wrogiem, kto przyjacielem. Politycy nie siadają do wioseł.”
Młody, obiecujący, ale biedny jak mysz kościelna pisarz Ariston, podziwiający czyny boskiego Aleksandra Macedońskiego niespodziewanie dostaje swoją szansę – list od damy
z propozycją spotkania.
W ramach przesytu pracą zawodową skłonna byłam sięgnąć po jakąkolwiek lekturę nie mającą nic wspólnego z kontrolą zarządczą, która ostatnio mocno mi się daje we znaki. Kamil zapewnił mnie, że książka, o której będzie mowa z całą pewnością spełnia ten warunek. Zatem z kubkiem gorącej kawy w ręce zanurzyłam się w lekturę i odpłynęłam w świat całkowicie w realnym życiu mi obcy. A szkoda…
Taka niby nowelka, wydawałoby się. Niewielka książeczka, którą chwyciłam mając akurat wolne pół godziny. A jednak… niewiele czasu trzeba, żeby ją przeczytać, a później wciąż napływają nowe refleksje. Jak to jest, że tak bardzo się zmieniamy dorastając? Czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego na niebie jest tyle gwiazd? Czy może być dobre i piękne coś, co w środku jest puste i nikomu nie daje oparcia?
Od razu przyznam, że nie czytałam polskiego tłumaczenia tej książki i recenzję opieram na oryginale – Three Men On The Bummel. Dopiero po lekturze zajrzałam do Internetu i odkryłam, że jest dostępne polskie wydanie – ale dopiero od 2006 roku. Pierwsza część przygód Jerome’a, Harrisa i Jerzego jest znana znacznie lepiej, ale przyznam, że drugą wcale nie czuję się rozczarowana – wręcz przeciwnie,
w trakcie lektury też bawiłam się doskonale.