Dodger – Terry Pratchett

Dodger miał być wprawdzie świątecznym prezentem, ale kto by wytrzymał skoro dotarł do nas aż kilkanaście dni wcześniej. Nie mówiąc już o tym, że nie darowałabym sobie, gdybym nie zdążyła go przeczytać przed zapowiadanym końcem świata – to byłoby coś strasznego…

okładka książki

Tak więc, nie bacząc na protesty Mikołaja, z kubkiem kawy w ręce zatopiłam się w lekturze.
Nie jest to powieść ze Świata Dysku – akcja toczy się w XIX-wiecznym Londynie. Tytułowy Dodger to młody chłopak, który zarabia na życie wędrując po kanałach i szukając skarbów – zgubionych i zmytych ze ściekami monet, czasem biżuterii. O tym, jakie są to monety nie będę pisać, ponieważ sam Pratchett niejednokrotnie powtarzał, że się gubi w skomplikowanym angielskim systemie monetarnym, a on wszak ma z tym do czynienia całe swoje życie.
Ale wracając do tematu... niekiedy zdarza się, że coś całkowicie przypadkiem „wpadnie” samo w ręce młodego człowieka, a skoro samo „wpadło”, to z cała pewnością nie jest to kradzież. Dodger wychował się w domu dziecka i w swoim krótkim życiu miał do czynienia z różnymi zajęciami, niekoniecznie w granicach prawa. Jest niezwykle szybki i bystry, co sprawiło, że miał przed sobą wielką karierę jako włamywacz. Na szczęście w odpowiedniej chwili trafił pod skrzydła Solomona, starego Żyda trudniącego się – jakby to ogólnie określić – mechaniką precyzyjną, ale też czasem jubilerstwem. Dzięki temu, ceniąc sobie ciepłą strawę, dach nad głową i towarzystwo człowieka znacznie mądrzejszego od siebie, chłopak zrezygnował z robienia rzeczy, których nie aprobował jego opiekun. Nadal wprawdzie balansuje czasem na granicy prawa, ale nigdy nikogo nie krzywdzi.

Któregoś dnia, kiedy nad Londynem szaleje straszna burza, Dodger staje w obronie katowanej dziewczyny. Od tego dnia jego życie ulega całkowitej odmianie, a jednocześnie okazuje się, że, mimo długiej znajomości, jest jeszcze wiele rzeczy, których nie wie o swoim opiekunie.
Od samego początku jest jasne, że inspiracją do tej książki był Oliwer Twist – nie tylko dlatego, że jedną z wspierających Dodgera postaci jest sam Charles Dickens. Ani też dlatego, że takie właśnie nazwisko nosi jeden z bohaterów książki Dickensa. Ale – jak zawsze – Pratchett potrafi przejmującą historię napisać od nowa, jakby cofał się do kolejnych nogawek spodni czasu i zmieniał trochę szczegóły i zachowania, które mają ogromny wpływ na to, co zdarza się później – żeby historia skończyła się dobrze (przy czym dobrze niekoniecznie musi oznaczać, że księżniczka poślubia księcia – wszak dobro czyni się nie wtedy, kiedy daje się ludziom to, czego chcą, tylko wtedy, gdy dostają to czego potrzebują). Lubię Pratchetta właśnie za to, że mimo jego cynizmu i zdystansowanego spojrzenia na świat jego opowieści czynią świat zawsze trochę lepszym.
Tradycyjnie w książce nie brak humoru, aluzji i niedopowiedzeń – kilkakrotnie wspomniany przez Solomona młody, raczej włochaty, Karl głoszący rychłe zmiany, imię psa będącego pupilem obu panów i wyjaśnianie pochodzenia tego imienia królowej Wiktorii i wiele innych szczegółów wzbogacających powieść, powodują, że nie da się zachować powagi w trakcie lektury. A jednak, jak zwykle, nie jest to tylko książka do miłego spędzania czasu. Daje mocno do myślenia: i na temat rasizmu, przemocy domowej niezależnie od klasy społecznej, zasadach, które się wyznaje i stosuje bez względu na to, ile się ma pieniędzy i o tym, co zostaje z ludzkiej psychiki, kiedy człowiek przeżył koszmar niemal piekła.

Myślę, że ta powieść zawiera najbardziej zbliżoną do rzeczywistości odpowiedź na pytanie czym jest prawda: oczywiście, nie powiem jak ta odpowiedź brzmi.
To już musicie odkryć sobie sami…

Agnieszka Kaniecka

Wydawnictwo Doubleday
ISBN: 978-0-385-61927-1

Warto poczytać do...
Legacy"