Los pisarza, który ma zakontraktowane sześć książek rocznie jest nie do pozazdroszczenia. Cisną go zarówno wydawcy, jak i czytelnicy i wszyscy są ciągle niezadowoleni z efektu. Niestety, jak to mawiali żołnierze Wehrmachtu, gdzie chleb pieką tam wióry wlecą.
Najnowsza (chyba że do tego czasu autor, przypuszczalnie smagany pejczem wydawcy, spłodził sześć kolejnych) powieść Jacka Komudy jest jednak wyjątkowo dobrze przyswajalnym czytadłem. Na całość składają się luźno powiązane ze sobą postacią Franciszka Villona cztery opowiadania. Nie ma też większych nawiązań do poprzedniego romansu autora z tą postacią znaną już z „Imienia Bestii”, co nie przeszkadza jednak czytelnikowi poprzedniej „części” cieszyć się lekturą. Widać, że na autora bardzo pozytywnie wpłynęło chwilowe porzucenie historii sarmackich, które uczyniły go znanym. Kolejne powieści mimo wyjątkowej - dobrze podanej, zauważmy - wiedzy historycznej z okresu i świetnego warsztatu pisarskiego, nie zaskakiwały ani nowością ani błyskotliwością.
Łotrzykowski i gałgański poeta Villon daje autorowi możliwość zaczerpnięcia oddechu i sprawdzenia się w krótkiej formie - czy to opowieści kryminalnej, czy też opowieści z dreszczykiem. Niestety same w sobie te cztery nowe historie nie są równomiernie dobre. W niektórych nawet daje się wyczuć, że bohaterem mógłby być jakikolwiek inny powsinoga, a nie średniowieczny autor Wielkiego Testamentu, brak bowiem nawiązań do czynów i poezji Villona jakie to nawiązania spotykamy w pozostałych historyjkach.
Pierwsze i zarazem najlepsze opowiadanie Pan z Dębiny, od pierwszej strony, wskazuje, iż bohater cyklu zdecydowanie ma mnóstwo paskudnych cech i trudni się procederami uchybiającymi godności literata. Villon - sutener z powodu rzecz jasna pieniędzy i chuci, poszukując dwóch zaginionych „dziewczynek” trafia na trop związany obłąkańczym kultem mesjanistycznego niby-bożka. Zagubionego i niechętnego „detektywa” wspomagają żywo zainteresowane moce piekielne. Zgrabnie skonstruowane, czerpiące z chwytnych motywów niesamowitych i horroru oraz zadające ważkie pytania opowiadanie może zapaść w pamięci.
Kolejny utwór, tytułowy Herezjarcha od razu wrzuca nas w sam środek akcji, a Franciszka w ręce miejskiego kata. Villon kwiecistą perorą zaskarbia sobie zaufanie tegoż właśnie mistrza małodobrego, który ochrania go oferując dziwną i niebezpieczną pracę, zdolną ochronić poetę od stryczka. Opowiadanie jest mocno osadzone w historii heretyckiej świata, z motywem zemsty zza grobu, mistycznych wynaturzeń i całkiem dobrego suspensu.
Danse Macabre to chyba utwór najprostszy konstrukcyjnie, nie ma w nim intrygi ani śladu pytań emocjonalnych. Za to znany motyw ataku zombie, przeniesiony do niemieckiego średniowiecznego miasteczka (co, poza wyobraźnią autora, zagnało Villona w te rejony?), podany jest w wyjątkowy świeży sposób. Pomysł ciekawy, opis nie zgorszy.
Klasztor i morze najkrótsze opowiadanie jest niestety chyba napisanym na prędko zapychaczem. Stracono tu kilka możliwości ciekawego rozwinięcia. Być może gdyby było dłuższe i nie napisane „na kolanie” udało by się poza dość prostą intrygą kryminalną z duchami w tle, którą równie dobrze mógłby rozwiązać każdy inny bohater nie-Viilon, stworzyć coś na kształt mini opowieści czerpiącej z najlepszych tradycji eccowskiego „Imienia Róży” czy lovecraftiańskich opowiadań o istotach z głębin.
Ogólnie jednak tomik warto przeczytać aby zobaczyć że sarmacki Jacek Komuda może stworzyć coś trochę innego, co go bawi i ubawi tym czytelnika.
Fabryka słów
ISBN: 978-83-7574-006-6