Autorzy: Jeffrey Deaver, David Hewson, James Grady, S.J. Rozan, Erica Spandler, John Ramsey Miller, David Corbett, John Gilstrap, Joseph Finder, Jim Fusilli, Peter Spiegelman, Ralph Pezzullo, Lisa Scottoline, P.J. Parrish, Lee Child.
Pierwsza reakcja to oczywiście gorące zaprzeczenie: Nie! nie będę czytał kolejnej książki o kodzie, rękopisie, szyfrze czy nawet skoroszycie, żadnego znanego nazwiska – zero Leonardów, zero Szekspirów, zero kompletne! – uznałem, że autorzy książek podobnych do siebie jak dwie czcionki „ . ” u zecera, mogli wykazać się odrobiną inwencji choćby przy nadawaniu tytułów swoim kopiom.
No ale wtedy jakoś pojawił się Manuskrypt Chopina. I jednak się skusiłem. Nie powiem, nie bez znaczenia był tu fakt, że owo „znane nazwisko” należało do Polaka. Nie... to nie patriotyzm – to czysta ciekawość, bo autorem tej książki nie jest polski pisarz. A właściwie to żaden z 15-tu autorów nie jest Polakiem. I właśnie owych piętnastu autorów było drugim i decydującym powodem, dla którego postanowiłem jednak przeczytać tę książkę. Głównym sprawcą całego zamieszania jest jednak Jeffrey Deaver, który zebrał tę gromadkę i zadał im pracę domową.
Czego można się spodziewać po krótkiej opowieści mającej aż tak dużą liczbę autorów?
Niezłego bigosu – piętnaście... a właściwie szesnaście osób pisze na zadany temat, każda z nich ma swój styl i swoje nawyki – wyjdzie zatem albo niesamowita mieszanka, najprawdopodobniej nierówna i niekoniecznie spójna, albo... bardzo dobrze wykonane ćwiczenie warsztatowe.
Przyznam, że spodziewałem się tego pierwszego. Oczekiwałem, że autorzy pozostaną wierni sobie, jednocześnie próbując utrudnić zadanie pozostałym. Ot, tak dla zabawy. Deaver jednak dobrze poprowadził swoją grę i wszyscy posłusznie postępowali według reguł. Bardzo szybko rozwiała się moja pierwsza niepewność – system pisania – każdy z autorów dostał rozdział do dyspozycji. Tak więc każdy z nich dopisywał swój dalszy ciąg, do historii napisanej przez poprzedniego. Tylko raz czy dwa udało mi się zauważyć, by ktoś odkręcał zdarzenia lub ich efekty - przez cudowne ocalenia, czy zbiegi okoliczności.
Poza tym jednak autorzy zgodnie współpracowali podporządkowując się stylowi pierwszego piszącego, czyli Deavera. Przedpremierowe informacje mówiły o tym, że żaden z czternastu pozostałych autorów nie wiedział, które postaci zginą, które będą bardziej, a które mniej istotne dla całej intrygi. Osobą wiedzącą najwięcej był oczywiście Deaver, który napisał również dwa ostatnie rozdziały. To on rozdawał karty i zadania wszystkim pozostałym. Trudno mi jednak uwierzyć, że faktycznie zataił przed nimi szczegóły scenariusza – historia idzie za gładko.
Chciałbym również zrzucić winę za całkiem jednolity styl raczej na karb dopracowanego warsztatu pisarskiego niż na fakt, że poziom współczesnej literatury sensacyjnej jest aż tak wyrównany.
No ale dość o autorach. Następna wątpliwość i uprzedzenie również zostały rozwiane. Manuskrypt Chopina nie uwzględnia żadnych masońskich tajnych stowarzyszeń, żadnych zakodowanych ścieżek dostępu do Graala, błędnych rycerzy ani innych pseudohistorycznych przebierańców. Są za to stare, dobre (proszę zwrócić uwagę na ironiczne zabarwienie epitetu) konflikty XX wieku. Początek intrygi to oczywiście II wojna światowa i legendarne, niezliczone skarby zagarnięte przez hitlerowców z terenów prawie całej Europy. Nieunikniony jest również wątek bałkańskiego Tygla. Gra pozorów rozpoczyna się na warszawskiej Starówce i trwa przez siedemnaście rozdziałów. Zupełnie zwyczajne postaci nie są tymi, za które się, podają - wilk zakłada więcej niż jedną owczą skórkę, choć same owce też głupie nie są. I wtedy jest Grand Finale...
Lektura, która zaczęła się od czystej ciekawości, okazała się całkiem przyjemnym przerywnikiem. Z jednej strony udało się autorom uciec od pułapki schematu, którą groził im tak zredagowany tytuł, z drugiej zaś na pewno cały mendel autorski miał niezła zabawę z tym, zaproponowanym przez Deavera, wyzwaniem.
Czas spędzony zupełnie przyjemnie.
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
ISBN: 978-83-89325-77-8