Z tą książką mam w zasadzie tylko jeden problem. Z tego, co słyszę, wnoszę, że nie tylko ja. Problem ów polega na tym, że w żadnym wypadku nie jest to książka podróżna. Zdecydowanie jest to model podkocykowy, nafotelowy, kanapowy… hmmm – przykominkowy.
No dobrze, może trochę przesadziłem. Zdarzało mi się widywać osoby, które próbowały czytać tę książkę w metrze, lub w tramwaju, ale nawet wtedy, tylko w sytuacji, gdy mieli luksus zajmowania miejsca siedzącego. Ja jednak postawiłem na lekturę domową. I w sumie lepiej na tym wyszedłem. Kiedy czytam książkę w komunikacji miejskiej, to lubię znaleźć w niej odrobinę niezobowiązującej i niewymagającej rozrywki. Zaś jeśli będę musiał się nad czymś zastanowić, bądź wręcz zadumać, to wolę, by spotkało mnie to w domu. Taki klimat.
Niksy bez wątpienia należą do tej drugiej, bardziej wymagającej, grupy. Po pierwsze – i to już od czytelnika zależy, czy uzna to za wadę, czy zaletę – jest to opowieść pełna odniesień, przenośni oraz intensywnie splątanych wniosków. Autor (jak na debiutanta – co jest warte podkreślenia) wykazuje się rozwiniętym zmysłem obserwacji. Dotyczy to zarówno sfery politycznej jak i kulturowej. Książka jest przy tym bardzo „amerykańska” – przynajmniej w zakresie wspomnianych odniesień i wydarzeń. Bez obaw – znajomość szczegółowej historii USA nie jest niezbędna do tego, by tę opowieść należycie docenić.
Swoją drogą objętość i intensywność tej pozycji również można przypisać spostrzegawczości autora. Wystarczy spojrzeć na jakiekolwiek wydanie wiadomości, by zobaczyć, jak często bombardowani jesteśmy natłokiem informacji.
Jest jeszcze jedna sprawa – i przyznam, że udało mi się ją potraktować ją raczej osobiście. Jak już wspomniałem Niksy – jako książka i jako duszki – dają czytelnikowi do myślenia, niekoniecznie w ten miły, radosny sposób. Wiele wydarzeń i zjawisk opisanych przez Nathana Hilla ma zdecydowanie smutny posmak. Nawet jeśli przez chwilę wydaje się, że jest dobrze, to spojrzenie z większego dystansu ujawnia prawdę, że coś się dzieje nie tak.
Chyba każdy miał w życiu taki czas, kiedy coś, albo wszystko, szło „nie tak”… kiedy poczucie, że przecież „miało być wspaniale” i narastającej niesprawiedliwości jest tak silne, że najchętniej znaleźlibyśmy kogoś odpowiedzialnego, by obwinić go za ów stan rzeczy. Ileż razy oberwało się komuś słowami złości i żalu? A ile razy były to reakcje nieuzasadnione?
Domyślam się, że nie taki efekt był zamierzeniem autora, ale cieszę się, że się pojawił – nawet jako efekt uboczny. Nie spodziewałem się, że taka „powieść o złudzeniach” poruszy we mnie taką strunę i w konsekwencji będę chciał zastanowić się nad własną przeszłością i reakcjami. Nie chodzi o to, że utożsamiam się z autorem, ale o to, by czasem odpuścić poszukiwania Niksy odpowiedzialnej za wszelkie zło w naszym życiu.
Taką lekcję wyniosłem dziś. Być może, za kilka lat będę chciał wrócić do tej książki i kto wie, może efekty, znów mnie zaskoczą.
Wydawnictwo Znak
ISBN: 978-83-240-4958-5