Możecie powiedzieć, że to przejaw kolejnej mocy. Po wampirach, zombie i jeszcze kilku dyżurnych tematach, przyszedł wreszcie czas na Wikingów. I jak to się pięknie składa – w telewizji też ich pokazują. To się nie może „nie podobać”. W ten sposób można przegapić kilka całkiem interesujących tytułów. A wśród nich również Wikinga.
Nie chcę, żebyście uznali, że opisuję książkę rewelacyjną i bez wad. Bo tak nie jest, ale o tym za chwilę. Chcę jednak zaznaczyć, że Tim Severin poprowadził swoją opowieść w bardzo ciekawy i chyba wiarygodny sposób. Słowo „opowieść” jest tu kluczowe, bo jak się już wczytacie w Wikinga to analogia z legendami, i pieśniami nie powinna być trudna do odnalezienia.
Historia – opowiedziana w pierwszej osobie – ciągnie się spokojnie. Nawet wtedy, gdy opisywane są potyczki, pojedynki czy… – co tu ukrywać – masakry, autor/bohater relacjonuje z dystansem. Owszem – są i emocje, ale pewien spokój kronikarski nadaje im wyjątkowości.
Niestety należy się mały kopniak – Autorowi, a być może również tłumaczowi – za wtrącenia zdecydowanie zbyt współczesne. I szczerze przyznam, że nie wspomniałbym o tym, gdybym nie przeczytał o „wirtualnej łodzi”. Pewne skojarzenia ze skeczem o Australijczykach powoduje też mnogość imion z przedrostkiem Thor.
Dobra wiadomość jest taka, że po kilku rozdziałach nie rażą one już tak bardzo i można się delektować losami Thorgilsa Leiffsona.
Bohater prowadzi nas przez swoje dzieje nie zawsze chronologicznie. Często wspomina, że o czymś jeszcze opowie, a jakaś postać odegra jeszcze ważną rolę w życiu jego, czy jego znajomych.
Po kilku słowach wraca jednak do głównego wątku. To wszystko faktycznie przypomina długą zimową opowieść, jaką dziadkowie raczą wnuki w zimowe wieczory.
Tim Severin – z całą pewnością – wie o czym pisze, a tą konkretną tematyką zajmuje się również poza pisaniem książek. Chęć podzielenia się wiedzą z czytelnikiem też na pewno ma wielką. Można to zauważyć choćby w tym, jak wplata małe lekcje poprawności i tłumaczy niektóre pojęcia – w tym również samo słowo „wiking”. Nie u każdego autora takie zabiegi przebiegają bezboleśnie. Czasem można odnieść wrażenie zaburzenia rytmu i widać, że wstawki edukacyjne sprawiają autorom problem. Severin radzi sobie z tym całkiem zgrabnie.
Wiking. Dziecko Odyna to dopiero pierwszy tom. Chociaż nie ustrzegł się redaktorskich usterek, to na drugi tom już wyczekuję niecierpliwie. A z tego co zapowiedziało wydawnictwo – nie powinienem czekać bardzo długo.
Wydawnictwo Anakonda
ISBN: 978-83-63885-15-1