Nawet płonący żywy trup ma swoje dobre strony.
Czasem człowiek nie ma wyjścia. Czasem weekend jest po prostu za daleko (13 piątek 22.30). Nie zawsze na spokojnie można usiąść w sobotę z książką i rozpocząć lekturę od samego rana. A czasem książka zaczęta wcześniej kończy się dramatycznie w trakcie trwania roboczego tygodnia.
Co wtedy? Nie pozostaje nic innego jak następną książkę zabrać ze sobą w drogę do pracy. W ten sposób z autobusu czynimy sobie czytelnię, droga do pracy drastycznie się skraca, a niechęć do pracy wzrasta wprost proporcjonalnie do stopnia ciekawości książki. Na to ostatnie nie bardzo można cokolwiek poradzić. Ale też i po co radzić – przecież nie odbierzemy sobie radości z lektury.
Taką sytuację miałem ostatnio, gdy skończyłem czytać książkę we wtorek. Do końca roboczego tygodnia jeszcze trzy długie dni, a drogę do pracy należało sobie jakoś urozmaicić. Dla mnie takie urozmaicenie stanowiła książka Zadanie Goblina.
W życiu każdego człowieka nadchodzi czasem taki moment, gdy musi coś udowodnić – sobie albo komuś innemu. Bywa, że takie są po prostu kulturowe wymogi inicjacyjne. By ojciec uznał, że syn stał się prawdziwym mężczyzną, ten ostatni musiał się nieźle napracować na różnych ekspedycjach i wyprawach. Dość często kończyło się to tak, że otwierano muzeum osobliwości, wystawiając jako eksponaty wszystkie graale, relikwie i oręż zdobyte podczas tych wycieczek.
W życiu Goblina-pierdoły przychodzi zaś taki moment, kiedy zdaje sobie sprawę, jak bardzo jest właśnie w niewłaściwym momencie, w bardzo niewłaściwym miejscu. Jednym z wyjść jest wtedy ruszyć z krzykiem na pojawiające się wyzwanie i szybko (niekoniecznie mężnie) zginąć. Innym wyjściem jest kopnąć księcia w klejnoty, uciec, udać trupa i zrzucić winę na trupa swojego starszego brata, przez którego i tak było się prześladowanym. W ten sposób można dożyć do następnego zakrętu w jaskini.
Absurdalnie proste, prawda? Zatem zaczęło się od kopniaka. Potem już kłopoty pojawiały się same – Hobgobliny, gigantyczne padlinożerne robaki (no dobra – nie zawsze padlinożerne), elfy, smoki, sztuczne gwiazdy, trupie pochodnie, wielkie wiry i jeszcze jeden szaleniec.
W tym wszystkim pojawia się jeszcze czynnik magiczny – można rzec – tajemniczy składnik kulinarny dobrze uważonej opowieści. Zapewne po przeczytaniu książki stwierdzicie, że to bardzo płytka metafora, ale sama lektura smakuje wyśmienicie.
Nie jest to Pratchett ani Adams – ale przyznaję, że zabawę miałem przyjemną, czytając historię Goblina i jego przyjaciela, Ciapka. Momentami biła od niego specyficzna, woodyallenowska aura szczęścia w nieszczęściu, chociaż częściej może była to aura nieszczścia w szczęściu (znów delikatnie zallenizowana).
Niezbędna w takich przypadkach wydaje się mała porcja naiwności, którą również tu można znaleźć. Powoduje ona przestawienie się małego pstryczka w wyobraźni, odpowiedzialnego za wyłączenie kontaktu z rzeczywistością oraz rozszerzenie postrzegania fantastycznych wizji odksiążkowych. W każdym razie tak ta książka podziałała na mnie. Czytając ją, ilekroć podnosiłem wzrok znad tekstu, widziałem różne pająki, chochle, gobliny i zakute łby...
W pracy, w drodze do pracy, w różnych urzędach...
...w pracy najwięcej. I smoki...
Fabryka Słów
ISBN: 978-83-60505-95-3