Oj… nie będzie mi lekko napisać o tej pozycji. I nawet nie chodzi, o to, że zabraknie mi słów, bo o to się nie martwię – w końcu zawsze mogę skorzystać z odautorskich podpowiedzi zawartych w książce. Natomiast cokolwiek przeraża mnie myśl, że tę recenzję przeczyta sam Autor i nie spodoba mu się ona ot tak… językowo. Bo choć wydaje mi się, że słowem posługuję się całkiem przyzwoicie, to wiem, że przychodzi mi opowiedzieć wam o prawdziwym Czarodzieju Języka.
No dobrze. „Czarodziej Języka” brzmi trochę infantylnie, a może nawet odrobinę dwuznacznie, ale prawda jest taka, że Jerzy Bralczyk w swojej książce po prostu oczarowuje. Jak sam tytuł wskazuje, „1000 słów” mogłoby rodzajem osobistego słownika, tymczasem treść snuje się niczym baśń o nieznanych czasach i miejscach. Ku swojemu, niemałemu zresztą, zdziwieniu, niejednokrotnie wpadałem w zachwyt, gdy czytałem o roli, czy pochodzeniu danego słowa. Część zależności – znaczeniowych i hm… konstrukcyjnych – pomiędzy niektórymi wyrazami, stała się nagle całkowicie oczywista, choć wcześniej nic nie inspirowało mnie do poszukiwania tego rodzaju związków.
No i są słowa, których opisy zachwycają i zaskakują. Bez wątpienia należy do nich słowo serce, o którym możemy się dowiedzieć wielu historycznych i semantycznych ciekawostek. Nie zabraknie również odniesień o charakterze emocjonalnym i można odnieść wrażenie, że w pewnym sensie jest to jeden z tych wyrazów, które pojawiły się tu nie tylko z językowych powodów.
Zaintrygowała mnie również sprawa spieszczeń, potraktowanych tu jako osobne słowo. Przez długi czas wydawało mi się, że wśród językoznawców, a na pewno wśród użytkowników języka, nie cieszą się one dobrą opinią. Prawie każdego drażnią już wszechobecne „pieniążki”. A jednak tym razem z każdym zdaniem opisu moja sympatia do nich wydawała się rosnąć. Autor nie odmówił sobie nawet zakończenia żartobliwą zagadką na temat możliwości spieszczenia wyrazu „awokado”. I tak się zastanawiam, co powiedziałby, gdyby to czytał, o wersji „poproszę deczko awokadeczko”.
Swoją drogą muszę przyznać, że książka kilkukrotnie zaskoczyła mnie pewnymi „oszustewkami”. I tym razem spieszczenie jest zamierzone, bo mam względem nich całkiem ciepłe odczucia. Owe nieścisłości polegały na twórczym podejściu do tytułowych „słów”. Nie zawsze są to bowiem pojedyncze słowa, lecz raczej wyrażenia, bądź związki frazeologiczne i nie zawsze są to słowa w ich czystym znaczeniu. W zamian otrzymujemy pojęcia obejmujące swoim zakresem grupy wyrazów.
Nie wiem ilu czytelników będzie miało podobne uczucia, ale dla mnie książka była niesamowicie pyszną ucztą, której posmak jeszcze długo ze mną pozostanie. Jedynym zgrzytem (zgrzytkiem może, bo to naprawdę nic wielkiego) jest fakt, że z każdym następnym słowem i rozdziałem pojawiały mi się w głowie nowe pytania, których nie bardzo miałem jak zadać – w końcu był to rodzaj uczty na wynos – jeden z tych przypadków, gdy naprawdę ciężko jest skomplementować szefa kuchni…
Prawdopodobnie jednak, gdybym miał okazję, to i tak przez ogrom zachwytów i poczucie maleńkości własnej wiedzy, bałbym się zapytać o którąkolwiek z trapiących mnie rozterek.
Gorąco polecam to danie – na gorąco i na zimno.
Wydawnictwo Agora oraz Wydawnictwo Prószyński i S-ka
ISBN: 978-83-268-2515-6