Labirynty - Michał Cetnarowski

Trzymając w ręku niepozorną czarną książeczkę pomyślałem sobie bezlitośnie „znowu skarano mnie debiutem”. Nie znałem nazwiska autora wcale. Przynajmniej do momentu gdy zagłębiłem się w notkę o nim na obwolucie książki. Dotarło do mnie, że spotkałem się już z jego pokrzepiającymi wypowiedziami odnośnie stanu dzisiejszej młodocianej fantastyki w innej publikacji Powergraphu. Tym razem Michał Cetnarowski zaparł się lwią, pazurzastą łapą i postanowił pokazać, iż rzeczywiście nie poprzestaje tylko na redakcji „młodych” autorów ale i sam chce wnieść coś do światka pisarskiego.

okładka książki

Labirynty to podróż w nieznane i niezbadane zakątki wyobraźni, w których, choć samotni, nie gubimy się prowadzeni przez kłębek myśli autora stronę oświeceniowego blasku. Czasami brniemy po omacku przez kolejne strony prowadzeni tylko dźwiękami słów i tej jednej melodyjnej nuty, która zainspirowała pisarza, po to by w finale każdego z tekstów gdy rozbłyska płomień, móc w nim właśnie przyjrzeć się sobie i cieniom, które pozostawiliśmy za nami.

W tym niewielkim zbiorku znajduje się jedenaście utworów różnych zarówno tematycznie i stylistycznie jak i, niestety, poziomem. Autor tak bardzo stara się utrzymać wysoki poziom, że nie pozwala sobie nawet na chwilę mrugnięcia do czytelnika, czy zbudowania bohaterów z krwi i kości, pełnych przywar i zwyczajnie ludzkich. W zamian otrzymujemy nazbyt zagmatwane postacie – symbole, może i idealnie skonstruowane ale w każdym opowiadaniu mówiące jednym głosem. Głosem - przekaźnikiem idei autora. Osobiście wolę kiedy bohater zaczyna żyć własnym życiem wymykając się narratorowi i przeskakując „na gigancie” do wyobraźni czytelnika. Tu bohater służy tylko przekazowi myśli odautorskiej przez co wyczuwalna jest jakaś sztuczność. Nie potrafię absolutnie utożsamić z żadnym z bohaterów Labiryntu wskutek czego, jak podejrzewam, żadne z opowiadań nie zapadnie mi w pamięć pomimo całej swojej rytmiki i melodyjności oraz ostrożnie dobranego nastrojowego słownictwa na naprawdę wysokim poziomie. Dodatkowo prawie pozbawiona dialogów proza nie ułatwia odbioru - pojawiają się „dłużyzny”, które być może miały budować klimat jednak moim zdaniem psują cały obraz. Stanowczo, i mówię to bez zgryźliwości, wszystkie krótsze opowiadania autora są dużo lepiej napisane, niż dłuższe teksty, w których czytelnik myśli tylko o tym, by wybrnąć jak najszybciej z zagmatwanego przesyconego ciężką, senną atmosferą barokowo pięknego, ale jednak labiryntu. Jednak to właśnie te dłuższe teksty rozwijają opowieść na tyle, by można uznać ją za zamkniętą i zrozumieć jej wielowymiarowość.

Są jednak opowiadania, które wynosząc się ponad przeciętną ratują zbiorek. Pierwsze z nich to „Leśni chłopcy” historia żołnierskiej miłości w ponurych czasach II wojny światowej, będąca rodzajem nowej legendy sięgającej motywu zemsty zza grobu i prasłowiańskich guseł. Kolejnym jest trochę zbyt długi, ale oddający atmosferę paranoi i beznadziejności prób ratowania czyjegoś życia „Nexus”. Dodatkowo nawiązano tu do twórczości Philipa K. Dicka, co nadaje myślom czytelnika od początku lekko schizofreniczny i właściwy zarazem bieg. Wartymi zaznaczenia są także „Ziemia Obiecana”, w której pobrzękuje mit utraconego raju i magicznych Wysp Szczęśliwości z legend arturiańskich oraz „ Idąc w cieniu wieży”, spektakl dwóch aktorów - Błazna i Złodzieja - uwikłanych w podróż do światła, tam gdzieś na końcu drogi.

Pozycja z pewnością jest skierowana do czytelnika wymagającego, uważam jednak, iż autor mógłby przemyśleć, czy otoczka fantasy, bądź science fiction przedstawionych opowiadań tak naprawdę jest potrzebna i nie pozbawia wiarygodności przekazu. Krótkie społeczne dramaty dziejące się w świecie rzeczywistym mogły się bronić równie dobrze.

Marcin Marchlewski

Powergraph
ISBN: 978-83-61187-13-4