Niewiele w życiu osiągnąłem oprócz wieku i nachodzi mnie taka myśl że jak człowiek skończył 33 lata (i to dawno) to świata już nie zbawi. Może jednak człowiek wyciągnąć z odmętów nadmiaru rzeczy kilka pereł. Zwłaszcza jeżeli ta perła umiejętnie toczy się gdzieś pomiędzy łatwością komiksu dla mas, a snobistyczną bełkotliwością tzw. powieści graficznych. Chodzi o to aby te dobre historie nie zostały zapomniane i nie były tylko dla komiksowej niszy w niszy, wyrzutków szukających po prostu dobrze napisanej opowieści. Zdziwiłem się w trakcie szukania informacji o autorze, że ten komiks został już nagrodzony Fauve Polar SNCF na festiwalu Angouleme w 2019 r., nagrodą przyznawaną od niedawna za to komiksom o zacięciu detektywistyczno-kryminalnym.
Tym razem recenzja gry w nieco innym formacie. Przedstawiamy wam Garbage Day – grę imprezowa dla 2 do 5 graczy. Rozgrywka trwa do 30 minut.
Wolsung to nazwa gry fabularnej, która powstała parę lat temu w naszym kraju. Jest ona osadzona w awanturniczym, quasi wiktoriańskim, świecie, w którym magia i maszyny parowe przeplatają się ze sobą, zarówno w warstwie tła, jak i w przypadku pierwszoplanowych bohaterów opowieści. Gracze mogli się wcielać w wyrafinowanych dżentelmenów – bywalców salonów, kokieteryjne łowczynie dzikich bestii na rozległych sawannach, błyskotliwych tropicieli mistycznych zbrodni, czy wreszcie badaczy zaginionych cywilizacji – prawie bez żadnych ograniczeń dla wyobraźni.
Słuchajcie ludziska, bo to co wam rzeknę, to opowieść będzie inna niż wszytkie. Zacznie się pewnej zimowej nocy, gdy śnieg i mróz odetną pewną chałupę z darni od świata, a mieszkającej tam pani Theolinie Belknap zamrozi serce i odbiorą zmysły. Samotna, wykończona połogiem, podczas gdy niewdzięczny jej chłop – niedojda Vester – pije z koleżkami, Theolina zanosi swe nowo narodzone, szóste już, dziecko do dołu kloacznego. Ale czy można ją winić? Czy niegościnny dla pionierów teren, ponura ziemia Zachodu nie powinna tak właśnie czynić – doprowadzać słabych, porządnych ludzi do obłędu? Tyczy się to najczęściej zaś kobiet użerających się z głodem, chłodem, beznadzieją żywota, straconymi marzeniami oraz bydlętami zarówno czworonożnymi jak i tymi na nogach dwóch.
Bywa tak że ruszam się, a raczej toczę, wpierw tylko ociężale, by nabrać zawrotnej, rekiniej prędkości dokładnie w chwili, gdy zbliżam się do postawionej w galerii handlowej wyspy z księgarską taniochą. Furkotanie latającego papieru, nurkowanie do samego dna (moralnego) a potem pytanie do wystraszonej sprzedawczyni: „czy dostanę zniżkę?”. Tak naprawdę „Demona ruchu” chciałem nabyć już dawno w normalnej cenie, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Biorąc pod uwagę że gros opowiadań już znałem z internetu, dla tych kilku nieznanych żal było wytrząsnąć z kabzy. A tu gratka, tanio, ładnie wydane, twarda oprawa. Znacie to uczucie kiedy wyrywacie i walczycie do upadłego o skarb, który ma tylko dla was jakąkolwiek wartość. Nie? No to nie jesteście nerdami, mięczaki.
Są takie dni kiedy swą pradawną, samczą potrzebę łowów zaspokajam grzebaniem w śmietniskach literatury i składach wyprzedażowych książek, czyli tam, gdzie wegetują książki, którym niewiele zabrakło do wielkości, lub też nikt ich dawnego blasku nie chce już oglądać. Dłonie jakoś same sięgnęły po czarną, przedstawiającą w zasadzie nic, okładkę a oczy prześlizgnęły się po tytule.
Porucznik Sharpe maszeruje dalej wraz ze swoim oddziałem doborowych strzelców – krnąbrnych indywidualistów w zielonych mundurach. Zapodziany w górzystej Portugalii, z dala od swojej macierzystej jednostki smakuje trudów i brudów dowodzenia, choć zlecona misja, wydaje się jakimś żartem, nielicującym z charakterem walecznego Sharpe’a. A to tylko przedsmak piekła.
Celem była pancerna skrzynia zdanie rozpoczynające książki wyjaśnia, o co toczy się gra, w której niechętnie bierze udział, awansowany z szeregów, porucznik Sharpe. Pełniący, w jego odczuciu, hańbiącą funkcję kompanijnego kwatermistrza 95. regimentu strzelców, zostaje poddany ciężkiej próbie. Po wyjątkowo ciężkiej potyczce z oddziałem francuskich kawalerzystów, brytyjscy strzelcy, zwani pogardliwie „zielonymi kurtkami”, zostają pozbawieni dowódców.
Przewodnik, czyli tam i z powrotem, komunikacją miejską. Najbardziej odpowiednim miejscem do czytania przewodników wydaje się być stan przemieszczania się. Tylko w warunkach polowych można przetestować je pod każdym możliwym kątem. Stołeczne środki komunikacji porannej, które nie miały sobie nigdy nic do zarzucenia, w niczym nie umywają się stopniem trudności do rajdów katamaranem przez amazońską puszczę lub wyścigów foczych zaprzęgów środkiem Sahary. Być może nawet podobnie trudno jest spotkać wymarzony, względnie nie zapełniony autobus jak podobnie trudno spotkać odpowiednio zmotywowaną fokę.
Indie. Huk dział, upał, ryczenie ginącego bydła, jęki rannych i muchy żerujące na ich lepkich ranach. Żołnierska rzeczywistość której prawa są surowe, a każdy błąd czyni trupem.