Lissy – Luca D’Andrea

Naprawdę niewiele jest książek, które sprawiły, że w połowie lektury miałem ochotę rzucić je w kąt i przestać czytać. Jeszcze mniej jest takich, które spowodowały, że podczas czytania w komunikacji miejskiej powiedziałem pod nosem: „O kurwa...”

okładka książki

Nie przepadam za strasznymi historiami. Uwielbiam jednak dobrze zbudowane i klimatyczne opowieści, które na chwilę przykuwają wzrok, a następnie powoli pochłaniają całą uwagę czytelnika i, zanim się on obejrzy, wciąga w swoją historię całkowicie i bez reszty. Takie książki lubię, kocham i uwielbiam o nich opowiadać. Pozwalają one oderwać się od rzeczywistości – na chwilę lub dwie… a może na dłużej. Pozostaje tylko pytanie, co taka książka zrobi ze mną później.

„Lissy” jest przykładem właśnie takiej, nie całkiem przewidywalnej i bezlitosnej dla wyobraźni. A zaczyna się przecież tak niewinnie… odrobinę jak baśnie braci Grimm. Przestraszona i delikatna osóbka, żona, ucieka od potwora, czyli swojego męża. W mroźną noc wyjeżdża z zamku i jedzie górskimi dróżkami w kierunku, który pozwoli jej cieszyć się wolnością. Zanim opuszczony mężczyzna się zorientuje, ona będzie już daleko – być może nawet poza jego zasięgiem. I może wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby to był epilog, a nie początek.

Niestety, w tej bajce wypadek krzyżuje kobiecie plany, a ona sama budzi się w chacie pewnego Baura. Zdarza się. I dopiero teraz zaczyna się robić naprawdę ciekawie. Czytelnik, już zanurzony w tajemniczej scenerii i czasie, zaczyna poznawać bohaterów coraz bliżej. Retrospekcje powoli odkrywają skrywane przez każdego z nich tajemnice. Trzeba przyznać, że nie są one przyjemne i tu, zupełnie nagle, pojawił się powód reakcji opisanej na początku.

Sposób, w jaki D’Andrea przytacza fakty z przeszłości swoich bohaterów, świadczy o tym, jak dużo pracy poświęcił na ich stworzenie. Wspomnienia i retrospekcje wypełnione są szczegółowymi informacjami i wieloma, zazwyczaj mrocznymi, wydarzeniami. Właściwie, to można odnieść wrażenie, że nikt nie jest niewinny i każdy ma coś na sumieniu – nawet dobry Samarytanin, który uratował bohaterkę po wypadku. Niektóre z tych niechlubnych czynów miały miejsce w okolicznościach, które same w sobie były brutalne i nieprzyjemne, a bohaterom służyły za uzasadnienie i wymówkę. Czy słusznie? Sami się pewnie domyślicie.

Dlaczego więc tak zareagowałem? Autor doskonale buduje klimat. Wprowadza czytelnika w pewien stan odrealnienia i kiedy już uruchomi jego wyobraźnię na najwyższych obrotach, uderza z najmniej oczekiwanej strony i w najbardziej bolesny sposób. D’Andrea daje nagle do zrozumienia, jak potężne potwory mogą drzemać praktycznie w każdym z nas. Jak niewiele czasem trzeba, by pozwolić im wyjść na światło dzienne. I czasem najbardziej cierpią na tym najbliżsi. To była ten moment, w którym zrozumiałem, że dałem się autorowi wciągnąć w opowieść, której częścią być nie chciałem, bo mnie przerażała. W tamtej chwili nie chciałem już obstawiać, kto przeżyje do końca, a kogo dosięgnie sprawiedliwość. Życzyłem autorowi (i jego bohaterom) wielu nieprzyjemnych rzeczy, za to, jak dobry jest w tym, co robi. Dopiero po krótkiej przerwie wróciłem do lektury – musiałem ochłonąć.

Kamil Świątkowski

Wydawnictwo W.A.B.
ISBN: 978-83-280-6024-1

Recenzja została napisana jako aplikacja do pracy marzeń w wydawnictwie W.A.B.
Nie tym razem... ale jeszcze nie składam pióra.