Volbeat to duński zespół, który na rynku muzycznym działa już od ponad dekady. W moim wypadku jego odkrycie nastąpiło dopiero za sprawą tego albumu. Muszę jednak przyznać, że – ku swemu zaskoczeniu – już od pierwszej piosenki miałem wrażenie, że znam ich już od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
Volbeat grają styl, który najchętniej określiłbym jako mieszankę pop-country i klasycznego rocka. Tak to przynajmniej wygląda na albumie Outlaw Gentlemen..., więc kiedy podszedłem do półki, żeby wybrać pasującą lekturę, musiałem się trochę nagimnastykować. Styl i zadzior, nawiązujący do muzyki z moich młodzieńczych lat, spowodował, że w swoich poszukiwaniach odpowiedniej książki zapędziłem się w rejony dawno nie odwiedzanego Karola Maya i Alfreda Szklarskiego. A kiedy już tam trafiłem, to zostałem.
Obaj autorzy bez problemu rozbudzali obrazy w mojej wyobraźni – do tego stopnia, że czasem czułem nawet jak piasek zgrzyta mi między zębami. W dźwiękach Volbeat jest pewna hollywoodzkość, która podrasowała te obrazy, umieściła w nich znane twarze i całą książkę zmieniła w film w typie „Wild wild west”. Nie chodzi tylko o groteskę, ale o zupełnie inną dynamikę akcji. Szczególnie przyjemna jest ścieżka zatytuowana „Lonesome Rider, w której śpiewa również Sarah Blackwood – wręcz niebezpiecznie przyjemna do jazdy: konno, rowerem, motorem, czy samochodem. Ryzyko zbyt mocnego wciśnięcia gazu wzrasta znacząco.
Volbeat to zespół duński i muszę tu się przyznać, że ten rynek muzyczny nie jest moją najmocniejszą stroną. Niemniej jednak doświadczenie w słuchaniu „anglojęzycznych” zespołów z krajów nadbałtyckich nie jest mi obce. Ale nie przypominam sobie innych, aż tak westernowych wykonawców.
Żeby jednak oddać sprawiedliwość – album zawiera również czyste rasowo rockowe utwory, które nie zawsze zostawią Was z uśmiechem na twarzy. „Cape of or Hero” jest takim utworem – zwłaszcza po zapoznaniu się z teledyskiem.
Ale to już sobie sami wysłuchajcie.
Przy tej płycie najmilej czytać: