Pewne cechy w ludziach się nie zmieniają… Kiedy byłam dzieckiem, co jakiś czas mama zarządzała „porządne sprzątanie” naszego pokoju. Polegało to m.in. na tym, że trzeba było zdjąć książki z półek (a że zawsze miałam ich sporo, a mieszkanie rodziców było niewielkie stały na każdej z półek w 2-3 rzędach) i odkurzyć. Pierwsza część szła szybko. Problem powstawał w momencie, gdy przy układaniu ich z powrotem odnajdował się jakiś zapomniany egzemplarz, który budził silne zainteresowanie. Akcja zawsze kończyła się tak, że wracająca z pracy mama zastawała mnie siedzącą wśród stosu książek, zatopioną w lekturze.
Kilka dni temu z okazji rozpoczęcia urlopu wzięłam się za sprzątanie strychu (czasem kobiety tak mają) i wyłowiłam ze zbioru odziedziczonych po dziadkach książek (dla których od lat planuję kupić regał) m. in. pozycję autorstwa Andrzeja Zbycha (brzmi znajomo? Tak, to pseudonim scenarzystów „Stawki większej niż życie” - Andrzeja Szypulskiego i Zbigniewa Safjana!). Nie musiałam tym razem szukać miejsca na niewygodnej podłodze wśród stosów zwyczajnie zeszłam na dół i rozsiadłam się na tarasie.
Głównym bohaterem powieści jest inspektor Olszak, specjalista od trudnych przypadków. Tym razem przydzielono mu sprawę samobójstwa – jakiś nieszczęśnik wyskoczył z ósmego piętra. Mając nadzieję na szybkie zakończenie sprawy Olszak zjawia się w mieszkaniu denata, a jego intuicja nie daje mu spokoju i upiera się, że było to morderstwo. Szybko okazuje się, że miała rację. Ale nie powiem o zbrodni nic więcej – jeśli uda Wam się znaleźć tę książkę (wydawnictwo Iskry, 1968) sami poczytajcie.
Bardzo lubię kryminały z tamtych lat, chociaż gdy powstawały nie było mnie jeszcze na świecie. Podsuwam je też swoim dzieciom – jako uzupełnienie podręczników historii. Pomagają zrozumieć codzienne życie w tamtym okresie. Może mały cytat: kiedy pan inspektor rozważający zakup samochodu zasiadł za kierownicą pożyczonej lanci rzucił okiem na licznik i przeraził się – sto czterdzieści. Myślał, że jedzie najwyżej osiemdziesiątką (…). Jednak kupimy tę syrenkę – zdecydował i zwolnił.
Nie będę dodawać, że pan inspektor nie jest żadnym supermanem. Jest zwykłym człowiekiem, który za dużo pali (w książkach i filmach tamtego okresu bohaterowie kopcą jak lokomotywy), nie odmawia poczęstunku alkoholem (nawet na służbie) i myśli, żeby iść do administracji z niewielką łapówką dla fachowca (bo wie, że inaczej w spółdzielczym mieszkaniu remontu gazowego piecyka może nie doczekać). Według dzisiejszych standardów – gość godzien co najmniej potępienia. Mimo to trudno nie czuć do niego sympatii. Wydaje się być zdecydowanie bardziej ludzki, niż dzisiejsi superbohaterowie.
Na pewno w dzisiejszych kryminałach akcja toczy się znacznie szybciej, a i trup ścieli się gęsto. Może nawet za gęsto… A jednak chyba to jest raczej tak, że w dobrym kryminale ważniejsza jest niezła zagadka niż liczba nieboszczyków?
Polecam Wam gorąco tę lekturę, bo jakość zagadki jest wysokiej klasy. Niemal do samego końca dałam się zwieść i rozwiązanie kompletnie mnie zaskoczyło.
A przecież o to właśnie chodzi, prawda?
No... to ja tymczasem wracam do układania książek... przynajmniej do czasu,gdy znów jakiś tytuł mnie zaintryguje.
Wydawnictwo Iskry
ISBN: 978-83-7659-321-0