Biegun.
Byłem wczoraj, tj. 24. 10 2008 na biegunie. Południowym – by być dokładniejszym. A już dla absolutnej ścisłości właśnie z niego wracałem razem z Robertem F. Scottem i zaczynaliśmy umierać w namiocie zaledwie 12 mil od bezpiecznej przystani.
Czy to jest sprawiedliwe, że motyl latający sobie beztrosko w Chinach, może spowodować burzę piaskową w Afryce północnej, ale burza piaskowa nie może spowodować motyla? Wyłączywszy oczywiście przypadek, kiedy tata motyl i mama motyl zupełnie przypadkowo schowają się przed burzą w tym samym...
no tak, ale to i tak nie wytłumaczy kwesti odległości.
Ale do rzeczy. Wczoraj, na własne potrzeby, udało mi się odkryć wpływ wzajemny żywiołów na żywioły.
A konkretnie żywiołowej muzyki irlandzkiej na żywiołową polską pogodę.
Wszystko zaczęło się od wyjścia na koncert związany z tzw. międzynarodowym spotkaniem z muzyką irlandzą w Parku Sowińskiego. Pominę tę część - kolorową i dla ucha sympatyczną - gdy na gwiazdę wieczoru czekaliśmy jakieś trzy godziny. gwiazdą był zespół Carrantuohill, który do swojego show - Touch of Ireland - zaprosił kilkoro znamienitych i zaprzyjaźnionych ( z zespołem) gości.
Na początek obowiązkowe Intro - żeby pobudzić krążenie i rozruszać nieco widownię. Intro uzupełione było przez taneczne występy zespołu Reelandia. warto było oderwać oczy od książki, a uszy od mp3. Wkrótce potem na scenie zawitał Robert Kasprzycki. Zaśpiewał polską wersję utworu, który ja szczerze mówiąc znałem w wersji na głos Marka Knopflera i instrumenty the Chieftains - Lilly of the West. Polskie słowa do tej melodii napisał Ernest Bryll. Po nim i po kilku instrumentalno-tanecznych utworach na scenę wszedł drugi z zaproszonych gości - Katarzyna Sobek. Nowy głos Carrantuohill zaprezentował dwa utwory - znów znane mi z innego wykonania - tym razem Loreena McKennit. Nie ukrywam, że trudno jest dorównać barwie głosu Loreeny i nie będę mówił,że Katarzyna zbliżyła się choć trochę w te rejestry. Pani Katarzyna ma głos bardziej dopoduszkowy - nieco niższy, cieplejszy, przez co przyjemniej wpływający na budzącą się we śnie wyobraźnię.
No ale żeby nie było zbyt intymnie - po dwóch odśpiewanych utworach znowu nastąpił krótki zestaw instrumentalno-taneczny. I wtedy weszła na swój gościnny debiut i krótką wycieczkę w stronę muzyki irlandzkiej następna gwiazda - Urszula Dudziak. Nie będę niczego zarzucał Pani Urszuli - jej utwory, często starsze ode mnie znane są na całym świecie, a niektóre (Papaya) stają się niemal narodowymi tańcami. Niemniej jednak - przez długą chwilę byłem przekonany, że ktoś zapomniał podać Gwieździe kartkę ze słowami. No i wtedy ropoczął się śpiew - a ze mnie ktoś wytrząsał ignoranta. Wokalizy cudownie zgrały się z akompaniamentem Carrantuohill i wzajemnie. Wysoke tony wzniosły niezapisaną pieśń pod niebiosa...
właśnie.. te niebiosa.
okazało się, że niebo zalało się ołowiem, poszrzało i stało się niewypowiedzianie ciężkie. zerwał się wiatr, który zaczął targać dekoracją i zrywać reflektory, atmosfera gęstniała, powietrze stawało się wodoczne, adrenalina sprawiała, że serce biło jak szalony werblista, a muzyka grała dalej. W ciągu zaledwie dwóch utworów, pogoda z trybu letniego, zmieniła się w tryb Armageddon - próba numer jeden, co w uzupełnieniu śpiewem i muzyką dało niewiarygodnie czarownicze i przedstawienie - niemal Sabat.
Potem... troszkę się rozpogodziło, ale ołów z chmur nie zniknął do końca. Na scenę wyszedł POnownie Robert Kasprzycki - wystarczył mu jeden rzut oka, by stwierdzić,że takiego nieba to on wynajmował nie będzie. Zaśpiewał jednak,że jemu to nie przeszkadza, a do refrenu wciągnął całą pozostałą widownię.
Ci którzy zostali wracali do domów w strugach deszczu i w blasku błyskawic. Nie postrzymało nas to jednak od zdobycia kilku ciekawych autografów.
ech te żywioły...