No dobrze – mam słabość do biografii i nie będę się z tym ukrywał. Tym bardziej jeśli bohaterem takiej biografii jest na przykład cały zespół. Czytam sobie wtedy z przyjemnością i skrzętnie ukrywaną zazdrością. Dlaczego to innym przytrafiają się takie znajomości, a ja mogę sobie tylko poczytać...
Kiedy siadam do lektury kolejnej biografii zawsze muszę odgonić parę myśli. Odkąd pamiętam towarzyszą mi one w takich sytuacjach. Pierwsza zawsze dotyczy zazdrości – wobec autora, że miał szczęście i wiedzę, by pisać o danej postaci; oraz wobec samego bohatera – czy przypadkiem nie zazdroszczę mu jego sławy i doświadczenia. Potem przychodzi ta myśl, że ja się przecież tak normalnie nazywam... kim mógłbym być... przecież nie Iggim Popem...
AC/DC można nie słuchać i nie znać ich twórczości w szczegółach – ale raczej nie da się powiedzieć, że się o nich nie słyszało. Zespół wypracował sobie zasłużoną pozycję w historii muzyki i wielu wykonawców później próbowało naśladować ich styl. Chyba nie muszę dodawać, jaki był efekt... – bądźmy szczerzy – podrabianie Australijczyków szkockiego pochodzenia nie jest czymś, co przychodzi łatwo.
Zawsze uważałem, że dobra książka zawsze potrafi przenieść czytelnika w inny świat – czy ten kompletnie „odjechany”, czy może ten bardziej przyziemny świat wspomnień i marzeń. Czasem dzieje się tak, dzięki pisarskim umiejętnościom autora, a czasem samego tematu. Biografia Dickinsona szczerze mnie zaskoczyła.
Minęło już kilka lat od ostatniego albumu tej grupy. Minęło chyba jeszcze więcej, od chwili gdy słuchałem ich inaczej niż przypadkowo. Teraz pojawiła się szansa by nadrobić trochę zaległości. Zastanawiałem się tylko, czy HIM dogoni moje wspomnienie o tym zespole.
Ta recenzja dotyczy tak naprawdę dwóch książek, ale obie dotyczą genezy jednego z najbardziej rozpoznawalnych zespołów ubiegłego wieku. A jeszcze dokładniej – dotyczą dwóch frontmenów zespołu Genesis – tego, co się działo przed powstaniem zespołu i tego, co robili później.
Volbeat to duński zespół, który na rynku muzycznym działa już od ponad dekady. W moim wypadku jego odkrycie nastąpiło dopiero za sprawą tego albumu. Muszę jednak przyznać, że – ku swemu zaskoczeniu – już od pierwszej piosenki miałem wrażenie, że znam ich już od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
To zdecydowanie książka do czytania w piątki. Jak sięgam pamięcią, o The Cure myślałem zawsze w kategoriach lekarstwa na problemy całego tygodnia. Cokolwiek by się mogło wydarzyć od poniedziałku do niedzieli, to piątek był „the cure”. Może to troszeczkę niesprawiedliwe...
Po tę biografię – poza ciekawością – sięgnąłem z jeszcze jednego powodu. Podtytuł „Starman. Człowiek, który spadł na Ziemię” przypomniał mi o utworze „Life on Mars?” i coś w mojej głowie po prostu zapragnęło uzupełnić wiedzę na temat tego artysty. Dlaczego za każdym razem daję się wciągać w jego muzykę?
Kiedy pierwszy raz usłyszałem o Grohlu, był dla mnie przede wszystkim perkusistą Nirvany. Potem – bardzo nagle – Nirvana przestała istnieć. Jakiś czas później powstało Foo Fighters. Było już inaczej, ale Grohl zaistniał dla mnie na nowo. I muszę przyznać, że najbardziej zaimponował mi właśnie fakt odejścia od stylu Nirvany.