Powiem to od razu – to nie jest najzwyklejsza książka i szczerze mówiąc nie jest to również mój osobisty wybór. Owszem poczułem się odrobinę zaintrygowany na wieść o tym tytule, ale decydujące zdanie miał głos z wydawnictwa, który zasugerował, że warto czasem spojrzeć na autora w nieco inny sposób.
Kiedykolwiek w przeszłości sięgałem po jakąkolwiek pozycję związaną z Pratchettem, to siadałem z nią przy kominku w bezkrytycznym oczekiwaniu nadchodzącej przyjemności, humoru, niespodzianki i całkiem intelektualnej stymulacji. Tym razem moje odczucia były nieco zmieszane. W końcu chodziło o biografię ulubionego autora, który zmarł pół roku temu.
Szczerze nie jestem w stanie powiedzieć, co sprawiło, że zdecydowałem się sięgnąć po tę książkę. Najprawdopodobniej była to wzmianka o Dumasie i ciekawość, co łączy Czarnego Hrabię z Hrabią Monte Christo. Tymczasem książka zaskoczyła mnie całkowicie.
No dobrze – mam słabość do biografii i nie będę się z tym ukrywał. Tym bardziej jeśli bohaterem takiej biografii jest na przykład cały zespół. Czytam sobie wtedy z przyjemnością i skrzętnie ukrywaną zazdrością. Dlaczego to innym przytrafiają się takie znajomości, a ja mogę sobie tylko poczytać...
Szczerze i autentycznie nie cierpię tej książki. I muszę to powiedzieć otwarcie inaczej chyba nigdy o niej nie napiszę... zabieram się do tej recenzji już po raz trzeci i nie wiem z której strony najlepiej ją ugryźć. Nie chodzi o to, że to zła książka jest – bo nie jest. To wszystko oczywiście przez Kaczmarskiego.
Pamiętam czasy, kiedy byłem w stanie uwierzyć – niemal ślepo – w każde słowo wypowiedziane przez Kurta Cobaina. Było to w liceum, a cokolwiek powiedział – musiało być prawdą – może nawet objawioną. Co do Eddiego Veddera chyba jednak się pomylił.
Kiedy siadam do lektury kolejnej biografii zawsze muszę odgonić parę myśli. Odkąd pamiętam towarzyszą mi one w takich sytuacjach. Pierwsza zawsze dotyczy zazdrości – wobec autora, że miał szczęście i wiedzę, by pisać o danej postaci; oraz wobec samego bohatera – czy przypadkiem nie zazdroszczę mu jego sławy i doświadczenia. Potem przychodzi ta myśl, że ja się przecież tak normalnie nazywam... kim mógłbym być... przecież nie Iggim Popem...
AC/DC można nie słuchać i nie znać ich twórczości w szczegółach – ale raczej nie da się powiedzieć, że się o nich nie słyszało. Zespół wypracował sobie zasłużoną pozycję w historii muzyki i wielu wykonawców później próbowało naśladować ich styl. Chyba nie muszę dodawać, jaki był efekt... – bądźmy szczerzy – podrabianie Australijczyków szkockiego pochodzenia nie jest czymś, co przychodzi łatwo.
Zawsze uważałem, że dobra książka zawsze potrafi przenieść czytelnika w inny świat – czy ten kompletnie „odjechany”, czy może ten bardziej przyziemny świat wspomnień i marzeń. Czasem dzieje się tak, dzięki pisarskim umiejętnościom autora, a czasem samego tematu. Biografia Dickinsona szczerze mnie zaskoczyła.
Nie da się nie zauważyć, że na przykominku obrodziło nam ostatnio w biografie – solistów i zespołów. Dziś nie będzie inaczej i nie będzie to ostatni tytuł z tego cyklu. Ale za to będzie bardzo purpurowo. I nie zawsze jednoznacznie...