To już trzecia książka pod przykominkowym patronatem, którą mam okazję recenzować. Powiem wprost: dumna jestem, że ta powieść ma nasze logo na obwolucie. Sięgnęłam po nią niemal w biegu, bo ostatnio absorbuje mnie sporo różnych przedsięwzięć mocno kurczących mój wolny czas. Patrząc jednak na notkę o autorze widzę, że mam jeszcze sporo do nadrobienia…
Michael Normand jest doradcą finansowym w jednym z amerykańskich banków. Jest bystrym młodym człowiekiem, ale ma pewne cechy, które w tej dziedzinie wielkiej kariery mu nie wróżą – jest uczciwy, a co gorsza (dla niego) głośno mówi co myśli, nie bacząc do kogo mówi… W świecie, gdzie liczy się tylko kasa nie ma wielkich szans i nic dziwnego, że pewnego dnia zostaje bez pracy. Ale bardzo szybko okazuje się, że jego „samobójcze” cechy pomogą mu znaleźć znacznie ciekawsze zajęcie.
W tym samym czasie, w dalekiej Boliwii, ubogi wieśniak daje się namówić krewnemu na uprawę koki, by w ten sposób poprawić byt swojej rodziny. Jego krajem wstrząsają krwawe wydarzenia – toczy się bezpardonowa walka o monopol na przemyt narkotyków – wszystkie chwyty są dozwolone.
Dlaczego ta książka tak mi się podoba? Z wielu względów. Choćby dlatego, że autor, przez umieszczenie akcji w różnych punktach świata bardzo przekonująco pokazał, czemu w dzisiejszym świecie walka z narkobiznesem to walka z wiatrakami. Dla plantatorów (chociaż nie, nie jest to dobre słowo – wszak „plantator” kojarzy się z kimś, kto uprawia całe hektary, a nie rodzinne poletko) uprawa koki to jedyny sposób na wyjście z nędzy. Programy „nawracające” tworzone przez zachodni świat i pomoc finansowa nie odnoszą spodziewanych skutków. Po pierwsze, dlatego że dysponujący fortunami lokalni biznesmeni najczęściej zbudowali te fortuny na narkotykach właśnie, a mocno są związani z polityką. Po drugie – skorumpowane często władze nie są żadną gwarancją, że pomoc finansowa trafi do tych, którzy jej potrzebują, a nie powiększy i tak ogromnych majątków gangsterów. Ponieważ więc i biznesmeni i politycy nie są zainteresowani porzucaniem przez wieśniaków upraw koki na rzecz nieszkodliwych płodów rolnych, ci ostatni są zastraszani.
Właściwie to żyją w ciągłym strachu. Bo czasem pokazowo jakąś uprawę trzeba zniszczyć (żeby mieć dowód, że się niby z tym walczy) i nigdy nie wiadomo na kogo padnie. Pół biedy, jeśli jest to ścięcie plonów. Gorzej, jak rozpylenie trującej chemii z powietrza. Chyba nikt nie ma złudzeń, że negatywne skutki zdrowotne może ponieść jakiś bonzo. Oni sami niczego nie uprawiają.
Polityka w tym wszystkim jawi się jako to, czym właśnie jest – spełnianiem ambicji bogatych ludzi, niezależnie od tego, w jaki sposób te bogactwa zdobyli. Przerażające jest to, jak łatwo dojść z kasą do władzy. Ale w tym zakresie pozwólcie, że się nie będę wypowiadać.
Z przyczyn zawodowych zachwycił mnie wątek analityczny: zespół specjalistów z różnych dziedzin wykorzystując przede wszystkim swoje mózgi zbiera i zestawia różne informacje, kojarzy fakty, obserwuje i – przede wszystkim – myśli. Czyli mój pomysł nie był z kosmosu, parę osób wpadło na to wcześniej…
A wracając do samej książki: widać, że autor naprawdę zna temat, a właściwie wiele tematów które się przez książkę przewijają. Nie brakuje tam też wątku uczuciowego, a sama powieść mocno trzyma w napięciu. Myślę, że warto ją przeczytać. Może kiedy następnym razem usłyszysz gdzieś coś o zwalczaniu nielegalnych plantacji narkotyków w Ameryce Południowej pomyślisz o ludziach takich jak Pedro – biedny wieśniak, nie mający innego wyjścia jak tylko tę kokę uprawiać. A jest ich bardzo wielu.
I jeszcze jedno: zakończenie mnie zaskoczyło. Nie powiem, czym. Sami przeczytajcie…
Wydawnictwo Comm
ISBN: 978-83-7659-321-0