W ręce wpadła mi gorąca książka o przygodach Rey-Line – Pani Jesieni i władczyni prawdziwego ognia. Przynajmniej kilka szczegółów sprawiło, że do lektury podszedłem ze szczególną ciekawością tego, co mnie czeka. Po pierwsze autorka, po drugie sposób narracji i wreszcie fakt, iż jest to przykład literatury rosyjskojęzycznej, z którą jak dotąd nie miałem zbyt bogatego doświadczenia.
Nawet płonący żywy trup ma swoje dobre strony.
Czasem człowiek nie ma wyjścia. Czasem weekend jest po prostu za daleko (13 piątek 22.30). Nie zawsze na spokojnie można usiąść w sobotę z książką i rozpocząć lekturę od samego rana. A czasem książka zaczęta wcześniej kończy się dramatycznie w trakcie trwania roboczego tygodnia.
Co wtedy? Nie pozostaje nic innego jak następną książkę zabrać ze sobą w drogę do pracy. W ten sposób z autobusu czynimy sobie czytelnię, droga do pracy drastycznie się skraca, a niechęć do pracy wzrasta wprost proporcjonalnie do stopnia ciekawości książki. Na to ostatnie nie bardzo można cokolwiek poradzić. Ale też i po co radzić – przecież nie odbierzemy sobie radości z lektury.
Poranek w niedzielę. Przygotowania do rytuału. Po śniadaniu pora na deser dla ciała – to na talerzyku na stole - i dla ducha – to obok talerzyka. Nowa książka, świeżo zdjęta z półki.
Jeszcze tylko jeden drobiazg – melodia krążąca po łepetynie:
Jeden chłop na skrzyni z IKEI yo hohho
i filiżanka kawy
Lektura zapowiadała się egzotycznie. Nurt piracki jest ostatnio bardzo popularny. Książka, którą trzymałem w ręku, to zbiór sześciu opowiadań, jak się okazało, dosć mrocznych i nieoptymistycznych.
Historie bez happy endu, ale zapewne z głęboko zakamuflowanym przesłaniem. A swoją drogą to ciekawe, czy na przykładzie opowiadania o czasach i ludziach bez moralności, można mówić o prawieniu morałów?
Jakby nie było, opowiadania są raczej dreszczowcami niż próbą ubrązowienia mitu pirata romantyka. Powiem całkiem szczerze, że były chwile, gdy treść tych opowiadań porządnie mnie nastraszyla i cieszyłem się, gdy dwunasta na zegarze oznaczała południe zamiast północy.
Ale zanim o treści, to słówko o formie. Faktycznie nurt piracki i żeglarski jest ostatnio bardzo “na topie” (taki żarcik językowy). Sam jestem świeżo po lekturze kilku tomów Patricka O'Briana. I może właśnie dlatego tak zazgrzytał mi użyty przez Komudę sposób narracji. Używa bowiem bardzo wielu i mocno rozbudowanych porównań. Przymiotnik homeryckich sam ciśnie się na usta. Oczywiście nie brak w nich szeroko pojętej fachowej terminologii żeglarskiej i portowej.
Momentami brzmi to niestety nienaturalnie – zupełnie jakby autor chwalił się, że przeczytał więcej słownikow niż czytelnik. Natłok terminów sprawia, że narrator traci warygodność, tak jakby nie opowiadał prawdziwej historii, tylko próbował nam wcisnąć największy kit pod słońcem.
Ale nie psujmy sobie przyjemności. Po trzech - czterech rozdziałach pierwszej historii można się już przyzwyczaić na tyle, że ten sposób opowiadania nie przeszkadza w śledzeniu wątku.
Sześć krótkich historii, które można w zasadzie równie króko podsumować: zło się opłaca, ale mimo to nie popłaca. Wszyscy źli ludzie, trafiają na ludzi jeszcze gorszych. Nikt nie kończy dobrze, chyba że zachowanie życia bez szans na możliwość zdobycia posiłku można nazwać dobrym rozwiązaniem.
Prawda jest taka, że życie pirata dalekie jest od bajki. Dusza wyklęta już za życia spotyka swoje demony i rachunek sumienia przypływające na łodzi z czarnymi żaglami. Prawda nie daje drugiej szansy. Tę trzeba sobie wziąć samemu, a cena, jaką się przy tym zapłaci, jest zawsze wysoka. Szlachetność się szlachtuje i spożywa na śniadanie, popijając rumem z czaszki wroga.
Czy opowiadania zawierają morał? Nie sądzę. To opowiadania o moralności konkretnej grupy zawodowej. Własny kodeks piratów jest równie surowy, co niejasny. Kapitan jest kapitanem tylko z woli swojego ludu, który tak naprawdę wcale go nie lubi i nie zawsze szanuje. Czasem wybór na kapitana, to nic innego jak nominacja na kozła ofiarnego i bilet na jednoosobowe safari wśród morskich bestii.
Fabryka Słów
ISBN: 978-83-7574-000-4