Ze strachem zawsze miałem problem. Szczerze mówiąc… ja nie lubię się bać. Ale tak sobie trochę pogłówkowałem, że przecież w większości przypadków „strach poznany bliżej, to strach oswojony”. I z tą myślą zacząłem czytać Lore i … wcale nie poczułem się lepiej.
Bywa tak że ruszam się, a raczej toczę, wpierw tylko ociężale, by nabrać zawrotnej, rekiniej prędkości dokładnie w chwili, gdy zbliżam się do postawionej w galerii handlowej wyspy z księgarską taniochą. Furkotanie latającego papieru, nurkowanie do samego dna (moralnego) a potem pytanie do wystraszonej sprzedawczyni: „czy dostanę zniżkę?”. Tak naprawdę „Demona ruchu” chciałem nabyć już dawno w normalnej cenie, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Biorąc pod uwagę że gros opowiadań już znałem z internetu, dla tych kilku nieznanych żal było wytrząsnąć z kabzy. A tu gratka, tanio, ładnie wydane, twarda oprawa. Znacie to uczucie kiedy wyrywacie i walczycie do upadłego o skarb, który ma tylko dla was jakąkolwiek wartość. Nie? No to nie jesteście nerdami, mięczaki.
To moje drugie spotkanie z Martinem w dość krótkim czasie i muszę przyznać, że przebiegło ono w zdecydowanie innej atmosferze. Jednym z powodów z całą pewnością był temat. Zamiast szeroko pojętego średniowiecza w wymyślonej krainie, mamy poczciwą naszą Ziemię tuż po drugiej wojnie światowej – ale też jest fantastycznie.
Nie czytałem „Gry o tron”. Nie dlatego, że nie chciałem. Najzwyklej w świecie nie miałem jeszcze ani okazji ani czasu. Jednak opinie znajomych i serial ciągle trzymają mnie w napięciu i oczekiwaniu na moment, gdy wreszcie będę mógł tę zaległość nadrobić. Zanim jednak to nastąpi, udało mi się wybrać na małą wycieczkę do świata „Gry o tron”.
Zaczyna się całkiem sielsko – urlop na ciepłej wyspie pośrodku morza śródziemnego. Okręt, a właściwie dwa okręty stoją w portach w oczekiwaniu na naprawy. Aubrey i Maturin tylko pozornie nie mają co robić. Aubrey – bo jest kapitanem i to zobowiązuje do pewnych zachowań, a Maturin... Bo bycie doktorem na pokładzie jest tylko częścią z jego obowiązków
Są książki, które się połyka w mgnieniu oka i takie, których przeczytanie zajmuje trochę więcej, ale rekompensuje prowokując wyobraźnię i przedstawiając egzotyczne, ale także realistyczne obrazy. Świat bez granic należy do tej drugiej kategorii, choć muszę przyznać, że – ku mojemu zdziwieniu – obrazy te nie zawsze były bezpośrednio związane z książką. W żadnym wypadku jednak nie użyję tego przeciwko książce.
Książki i listy pisane odręcznie mają w sobie potężną i egzotyczną siłę. Obie te formy pomagają przenieść się w inne czasy, w inne miejsce, a czasem w jedno i drugie jednocześnie. Wszystko zależy od wyobraźni i pióra autorów. Nie wiem, jakim oficerem był Frederick Burnaby, ale piórem władał bardzo dobrze.
Wiatr w żaglach, krew na pokładzie, dym z armatnich salw i zgrzyt żelaza o żelazo. Kapitanowie szybko wykrzykują rozkazy do swoich załóg, marynarze walczą z wrogiem i z naturą i nikt nie kłania się kartaczom. Na koniec okręt, poobijany, ale wciąż piękny odpływa w stronę zachodzącego słońca. Pełen przygód i awantur rejs dobiega końca. Teraz pora na napisy – Hollywood.
Swoje niezwykle długie podejście do napisania recenzji tej książki mógłbym wytłumaczyć bardzo prosto - „próbowałem”. W końcu książka zawiera również niemałą ilość atrakcyjnych i smakowicie brzmiących przepisów. Więc próbowałem...
Zazwyczaj, kiedy ktoś używa sformułowania „mam mieszane uczucia”, oznacza to, że nie jest specjalnie przekonany co do pozytywności tych uczuć względem obiektu, który nimi obdarza. Ja jednak nie mogę znaleźć innych słów, by opisać emocje jakie wzbudziło we mnie to dwutomowe wydawnictwo. I muszę jeszcze dodać, że jak najbardziej pozytywnie „mam mieszane uczucia”.