Oregon, godzina 7:09. Razem z amerykańską rodzinką zasiadamy do śniadania. Przy stole siedzą: dość ekscentryczni rodzice, siedemnastoletnia Mia i jej młodszy braciszek Teddy. Nikt z nich nie jest idealny, ale wszyscy od pierwszych stron wzbudzają sympatie czytelnika. Widzimy wręcz sielankowy, familijny obrazek.
Taka niby nowelka, wydawałoby się. Niewielka książeczka, którą chwyciłam mając akurat wolne pół godziny. A jednak… niewiele czasu trzeba, żeby ją przeczytać, a później wciąż napływają nowe refleksje. Jak to jest, że tak bardzo się zmieniamy dorastając? Czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego na niebie jest tyle gwiazd? Czy może być dobre i piękne coś, co w środku jest puste i nikomu nie daje oparcia?
Ostro smagany marynarskim kańczugiem przysiadłem po tygodniach jakże ciężkiego nieróbstwa do kolejnej recenzji. Aby się uniewinnić należy zawsze kogoś oczernić, toteż jest to wina oczywiście wydawcy który bardzo mozolnie wydaje książki tej serii zupełnie nie mobilizując mnie tym samym do działań. Mniejsza z tym jednak wróćmy do samej powieści.
Dla realistów ta książka będzie jak pokrzepiająca, mocna, poranna kawa budząca umysł na kolejny dzień pracy. Dla hurraoptymistów, to będzie czarna lura, a jej smakowanie może się okazać bardzo nieprzyjemnym doświadczeniem. Pesymiści będa się rozkoszować tą powieścią utwierdzając się w swoim spojrzeniu na świat. Nieważne kto po nią sięgnie, ma ona otworzyć oczy, pomóc czytelnikowi spojrzeć na otaczającą nas rzeczywistość bez zniekształceń, pozbawić złudzeń.
Podobno każdy chłopiec, w którymś momencie, w dzieciństwie, marzy o tym, by zostać piratem, a każda dziewczynka chce zostać księżniczką. Zawsze ciekawiło mnie, kim w takim razie chcą zostać małe księżniczki. A jeśli już zostaną księżniczkami, czy nawet królewnami – czy są wtedy szczęśliwe?
Sięgnęłam po książkę i po pierwszych stronach zaczęłam się zastanawiać – w jaki sposób przebrnę przez kolejne trzysta stron książki? Nie pasował mi język, w jakim jest napisana, nie odpowiadało mi tempo akcji, ani profesor który zamyka żonę w piwnicy bo pomyliła Flauberta z Proustem i wizje jakich ona tam doświadcza. Po kilku kolejnych stronach zaczęłam marzyć żeby mój trzymiesięczny syn zapadł w sen zimowy, lub przynajmniej spał na tyle długo, bym mogła dokończyć lekturę bez zbędnych przerw.
Kiedy książka jest napisana dobrze, i do tego ma świetną sprzedaż, to wydaje się, ze zrecenzowanie jej nie powinno powodować żadnych problemów. Inspiracja udziela się niemal natychmiast, a słowa same przychodzą do głowy i spływaja na klawiaturę. Jedyne, co tak naprawdę trzeba wtedy zrobić, to nadążyć z pisaniem. A co, jeśli taka książka ma kontynuację?
Z każdą kolejną stroną wchodzimy głębiej w miasto. Adamkowicz zabiera nas na niezobowiązujący spacer po Gdańsku, swobodnie skręcając w kolejne uliczki, bez jasno określonego celu – miasto wciąga.
No to jak to jest z tą całą nagością. Powinniśmy się jej wstydzić, czy może traktowac jako powód do dumy? Dlaczego zdejmowanie ubrania w sypialni, to „rozbieranie”, a na ulicy, to „obnażanie”. Co na to prawo...? Co na to moralność...? Autor postanowił przedstawić odrobine nagiej prawdy.
Z nauką historii czasem bywa tak, że się wkuwa na pamięć przedstawiane przez nauczyciela fakty i zapomina się je zaraz potem. Czasem jednak wpada się po uszy i szuka się wszelkich możliwych źródeł i interpretacji a w głowie tworzą się obrazy. Jeśli wtedy masz jeszcze odpowiednią ilość lat, to bierzesz patyk i wybiegasz na dwór krzycząc: TrrrATATATATA...