Nowa część przygód Molly Murphy, to kolejna potargowa zdobycz, która pojawiła się przy naszym kominku. Zgodnie z obietnicą daną wydawcy, recenzję piszę zaraz po tym, gdy udało się wreszcie wyrwać książkę z rąk żeńskiej części redakcji...
Nie jest łatwo zachwycać się każdym kolejnym tomem powieści tak, jakby czytało się coś zupełnie świeżego i niesamowitego. Ale rozczarować się czymś, co wcześniej dostarczyło wielu pozytywnych uczuć... to już nie jest takie trudne. A książka Śmierć detektywa – o perypetiach poznanej wcześniej Panny Molly Murphy solidnie mnie rozczarowała...
Czy zdarzyło Wam się kiedyś odbyć długą podróż w bardzo zamkniętym środowisku – na przykłąd statkiem? Podejrzewam, że nie. Trzeba jednak przyznać, że takie okoliczności są świetną pożywką dla wyobraźni. Pojawiają się wtedy te wszystkie przyjemne pytania: A co, jeśli komuś coś się stanie? Co siedzi w głowach tych wszystkich ludzi?
W książkach i filmach, w takiej chwili, ktoś ginie...
No i tak to jest... człowiek zamówi książkę i obieca recenzję przedpremierową, a potem się tę książkę czyta i czyta... i ona wciąga, a termin mija. I teraz będę musiał z uśmiechem wytłumaczyć opóźnienie. Na pewno jednak nie wynika ono ze znużenia.
W dzisiejszych czasach trudno jest uwierzyć, że ktoś świadomie i z własnej woli zdecydował się na opuszczenie cywilizacyjnych pieleszy. Wygodna bliskość sklepów i wszelkich dóbr mocno nas rozpieszcza i pozwala zasypiać spokojnie. Autor jednak wyszedł z innego założenia.
Być może pierwsze pytanie, które sobie zadacie, będzie brzmiało „Dlaczego ta książka nie trafiła do działu odkurzonych, przecież to klasyk.” I przyznam szczerze, że nie będzie mi trudno na nie odpowiedzieć. Gorzej wygląda sytuacja, jeśli pierwszym pytaniem, które sobie zadaliście było: „Ciekawe co słychać u Seana Connery'ego?
Jeśli ktoś chciałby się dziś przejść po księgarniach, mógłby znaleźć ogromną ilość bardzo dobrych książek. Niestety liczba książek wyjątkowych jest już znacząco mniejsza. A ile książek, o których potrafisz opowiedzieć, tydzień po lekturze... miesiąc. Trudno powiedzieć.
Dwa ostatnie tomy tej opowieści przeleżały na półce i przykurzyły się pustynnym piaskiem. Odłożyłem je na chwilę na później, bo “powroty do rzeczywistości” po przeczytaniu dwóch na raz były bardzo ciężkie. Nie wiem, czy jest to zasługą świetnego pióra, czy faktu, że Christian Jacq, będąc również egiptologiem, brzmi bardzo prawdziwie.
To drugi tom z tetralogii „Świetlisy Kamień”. Tym razem, wydawać by się mogło, w szczególności poświęcony Jasnotce - małżonce Nefera Milczka. Faktycznie - jej rozterki przewijają się przez dużą część tej opowieści. Nie zajmują jednak w niej dominującego miejsca. Wręcz przeciwnie - to znów Paneb Ognik wydaje się być wszędzie.
Kiedy czytam książkę pisaną przez archeologa zawsze zastanawiam, w którą stronę pobiegnie jego myśl. Czy będzie to hiperpoprawna i jedyna słuszna wersja historii i prawdziwych zdarzeń, czy też może tym razem autor zdecyduje odejść od studiów i postawić na zupełnie fikcyjne treści. W przypadku serii Świetlisty Kamień Christiana Jacqa nie było inaczej.