W życiu trzeba umieć sobie znaleźć pasję. Z pasją jest dużo łatwiej – podniesie cię na duchu w chwili słabości, doda wiatru w żagle i pewności siebie właśnie wtedy, gdy będą najbardziej potrzebne. Mając za sobą pasję, bez najmniejszego wysiłku sprzedasz komuś pierścionek ze szkiełkiem jako bezcenną rodzinną pamiątkę. Czasem jednak potrzebny jest anioł.
Taki anioł, który pojawia się tylko raz i przedstawia życiową propozycję, której po prostu nie można odrzucić. Wtedy życie potrafi nabrać zupełnie nowych barw – nawet jeśli nie jest to twoje życie. Ale żeby od razu biec z tym na pocztę?
Nawet płonący żywy trup ma swoje dobre strony.
Czasem człowiek nie ma wyjścia. Czasem weekend jest po prostu za daleko (13 piątek 22.30). Nie zawsze na spokojnie można usiąść w sobotę z książką i rozpocząć lekturę od samego rana. A czasem książka zaczęta wcześniej kończy się dramatycznie w trakcie trwania roboczego tygodnia.
Co wtedy? Nie pozostaje nic innego jak następną książkę zabrać ze sobą w drogę do pracy. W ten sposób z autobusu czynimy sobie czytelnię, droga do pracy drastycznie się skraca, a niechęć do pracy wzrasta wprost proporcjonalnie do stopnia ciekawości książki. Na to ostatnie nie bardzo można cokolwiek poradzić. Ale też i po co radzić – przecież nie odbierzemy sobie radości z lektury.
Muszę przyznać, że nie lubię książek kompilacyjnych. No może nie tyle nie lubię, co za nimi nie przepadam. Po prostu odbieram to często jako swoistą bajaderkę – kucharz nie miał ochoty upichcić nic nowego, więc wrzucił dania poprzednie i podgrzał.
Każdy chce być boskim Dalim.
Nikt się do tego nie przyzna, a wielu powie,że właśnie nie chce. Geniusz autopromocji, prowokator, artysta w życiu zawodowym i prywatnym – to tylko nieliczne z epitetów, które Dalemu można przypisać bez żadnych wątpliwośći. Wiedział dokładnie, co o nim mówili ludzie, bo sam te opinie produkował, co nie zmienia faktu, że wciąż te opinie czytał z odrobiną narcystycznego zadowolenia. Jak dobry marketingowiec sprawdzający efekty właśnie przeprowadzonej kampanii.
Bywają rzadkie przypadki, kiedy, opisując książkę, dodaję, iż „najwidoczniej nie jestem właściwym odbiorcą tej książki”. Rzadkie, gdyż używam tej frazy w specyficznych sytuacjach, których raczej unikam i kiedy bez ogródek określam autorytarnie książkę jako śmieć. Zwłaszcza, iż nie wierzę w podział literatury na odbiorców, tylko na literaturę marną i dobrą.
O Gaimanie można pisać wiele i może nigdy nie będzie dosyć. Ponieważ nie omieszkam jeszcze wspomnieć przy innej okazji o jego twórczości, tu skupię się wyłącznie na jej wybranym fragmencie, jakim jest pisanie przez niego scenariuszy do komiksów. Gaiman wraz z innym, starszym od niego, autorem - Alanem Moorem (z którym znają się dobrze i przyjaźnią tym twórczym rodzajem rywalizacji) wywodzą się z angielskiej szkoły literackiej. Wysoki poziom wykształcenia, oczytanie, niecodzienność i dar snucia opowieści pozwoliły stać się obu panom jednymi z najlepiej rozpoznawanych autorów komiksowych w USA. Nietypowe tematy, jakie poruszali, wymagające pewnego obycia i alternatywnego myślenia zawładnęły umysłami wielu czytelników. Jak się okazuje opowieść można stworzyć ze wszystkiego.
Marcin Marchlewski
Dziwię się - wydanie tej książki powinno być wydarzeniem - przemknęła zaś ona bez większego echa. Być może powodem jest skierowanie jej tylko do niszowej grupy dojrzałych czytelników komiksu. Błąd marketingowy, a szkoda. Nie jest to, bowiem komiks, nie jest to też książeczka z obrazkami, choć można ją przeczytać mądrzejszym dzieciakom.
Jest to natomiast wysmakowana baśń, w której pisarz łączy umiejętnie dawną japońską legendę z wykreowanym przez siebie światem Pana Snu – Sandmana. Baśn pełna jest elegancji, żywych postaci i tego tchnienia, dzięki, któremu wiemy, iż mogłaby być prawdziwa. To historia o miłości niemożliwej do zrealizowania, o poświęceniu i niezłomności zasad. Historia o młodym mnichu i lisicy przybierającej kobiece kształty, o opętanym strachem wróżbiarzu i o śnieniu.
Marcin Marchlewski
Gaiman nie bez powodu nadał zbiorkowi taki, a nie inny tytuł. Postanowił starannie, niczym stara, brzydka czarownica o krogulczym nosie, uwarzyć eliksir, gdzie do ziół, nietoperzych skrzydełek w pikantnej panierce i światła księżycowego odlanego z kolorowych flasz wsypał rozmaite opowieści. Rozmaite także ze względu na formułę, jakiej użył do ich powstania.
Nieduże, kieszonkowe wydanie sprawdza się w podróży, a opowieści zawarte w zbiorku nie powtarzają motywów, ciągle mile zaskakując.
Na najnowzą część przygód Jacka Aubreya czekałem z wytęsknieniem porównywalnym tylko z oczekiwaniem na wakacje lub gwiazdkę. Na tę niecierpliwość złożyło się kilka czynników, w tym na pewno trzy części Piratów z Johnym Deppem (nota bene również Kapitanem Jackiem). W dzięcięcej duszy wciąż żywy jest obraz Karmazynowego Pirata z Burtem Lancasterem, że o poprzednich częściach cyklu nie wspomnę.