Nasze miłe i przegrane niedzielne popołudnia to nie tylko „poważne” gry planszowe (często również niekoniecznie niedzielne). Czasem zdarza nam się dać namówić Chochlikowi na coś z zupełnie innej półki. Również tym razem było podobnie i część wieczoru spędziliśmy uciekając przed rudym kotkiem, który starał się uniemożliwić nam zdobycie smakołyków.
Pamiętacie swoją pierwszą grę planszową? W moim wypadku był to „Chińczyk” – tradycyjny i niezawodny wyścig z elementem przeskakiwania i eliminacji przeciwnika. Ale pierwsza gra, która zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie, to „Detektyw” - tajemnica, której rozwiązanie wymagało odrobiny główkowania. Od tego czasu przegrałem już wiele gier – bardziej lub mniej działających na wyobraźnię, ale za czymś tęskniłem. I wtedy w naszej redakcji pojawiło się Tajemnicze domostwo
Czy jest na sali ktoś, kto – jako dziecko, ale niekoniecznie – nie bawił się magnesami. My w redakcji bawiliśmy się na najróżniejsze sposoby – z wykorzystaniem stołu, kartki papieru, linijki, czy wreszcie – sznurka. Cały czas kombinowaliśmy, jaką grę zrobić z tych magnesików. I wtedy w nasze redakcyjne łapki wpadło pudełko z Jishaku.
Dawno temu, jeszcze w naszych czasach studenckich, funkcjonował taki żart: Ile liter „T” jest w Indiana Jonesie. Odpowiedź... hmm – około 32. Choć dowcip nie jest najmłodszy nie mamy zamiaru rezygnować z Jonesowskich skojarzeń jeśli chodzi o grę Niebezpieczna wyprawa. A musimy się Wam przyznać, że takich wypraw odbyliśmy w ostatni weekend kilka.
Z czytaniem wielu książek jest ten problem, że w którymś momencie człowiek coraz częściej ma wrażenie, że trafia na powielony temat. Czasem powielony w ciekawy sposób, a czasem – zupełnie bez pomysłu. Z grami sprawa wydaje się o tyle prostsza, że gier jest jednak mniej niż książek – i chyba trudniej trafić na podobne klony. A jednak...
Tak się jakoś złożyło, że po ciężkim tygodniu nabraliśmy ochoty, by zapolować na wilka. Odezwał się w nas zew łowczego i poszukiwaliśmy tytułu, który pomógłby nam ten zew zaspokoić. Trochę się przeliczyliśmy, ale i tak okazało się, że zabawa była zaskakująco przyjemna.
Psychodropsy to chyba pierwsza gra, która w przykominkowej redakcji wywołała uczucie pewnego rodzaju konsternacji. Nie chodzi o to, że gra nam się nie podobała, bo ma w sobie potencjał. Chodzi raczej o to, że gra jest zdecydowanie atrakcyjniejsza po spożyciu napojów procentowych, a tego akurat nie chcielibyśmy promować. Ale może po kolei...
Jak już wspominaliśmy wcześniej przykominku rozpoczęło współpracę z Granną. Jako pierwsze, chcemy Wam przybliżyć Faras, które z powodów pozarozrywkowych darzymy szczególnym sentymentem. Jest to mianowicie gra zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami, z pierwszej połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku.
W połowie wakacji na wyspie Wolin odbywał się Festiwal Wikingów. Hordy, zakutych w rogate hełmy, wojowników walczyły ze sobą i plądrowały przegrane wioski. Nie wiemy jak to się stało, ale tuż po festiwalu, za oknami redakcji pojawiły się drakkary w pastelowych kolorach i tylko tyle pamiętamy. Redakcja została doszczętnie splądrowana i zabrano nam wszystkie długopisy i ołówki. I właśnie dlatego nie byliśmy w stanie napisać tej recenzji wcześniej.
Właściwie to nie powinniśmy być zdziwieni. Jeśli przyjrzymy się ostatnim temperaturom za oknem, to stado wielbłądów biegających w kółko w redakcyjnym salonie absolutnie nie powinno nas zaskakiwać. Nie dało się ich przegonić miotełkami, ani tupaniem więc zostało nam tylko jedno rozwiązanie. Zaczęliśmy obstawiać, który z nich przebiegnie najszybciej.