Wstęp do tej recenzji, to najwłaściwsze miejsce, by szczerze przyznać się, że naprawdę nie cierpię Stephena Kinga. Może nie tyle jego samego, co sposobu, w jaki kreuje swój świat, jak żongluje faktami i napięciem, jak potrafi wykreować atmosferę tak elektryzującą, że od samego czytania włosy stają dęba...
Wydawnictwo Albatros zachęca do sięgnięcia po książkę Czarna lista, która ma być swego rodzaju powrotem Forsytha – autora „Kobry” i „Dnia Szakala”. Jak mu się to udało? Muszę przyznać, że fakt, iż mamy tu do czynienia z nazwiskiem znanym już od kilkudziesięciu lat przysparza zarówno ułatwień jak i kłopotów związanych z oceną książki.
Po raz pierwszy od wielu dni znalazłam wreszcie trochę czasu na lekturę. A może raczej: wymusiłam trochę czasu, bowiem doszłam do wniosku, że kolejny weekend poświęcony pracy, którejś z pozostawionych pod moją pieczą stron internetowych albo rodzinnym tajemnicom bez chwili dla siebie wkrótce doprowadzi mnie do obłędu.
Wszystkie znaki na ziemi i niebie przepowiadają rychłe zmiany w moim życiu. Drugie z dzieci lada chwila wyfrunie w świat, w mojej branży szykuje się wielka rewolucja, skutkiem której całkiem możliwe, że zacznę szukać innego pracodawcy, uprawiane intensywnie hobby jakoś traci urok, a jeszcze przytłoczyło mnie całe mnóstwo innych zmartwień i kłopotów. Trudno mi się więc skupić – jeszcze bardziej niż zwykle. A nie ma na to skuteczniejszego lekarstwa niż dobra książka. Szczególnie taka, która człowieka chwyta i nie chce wypuścić.
Korzystając z nielicznych tej wiosny promieni słońca, z wieeeelkim kubkiem kawy (żeby się za szybko nie skończyła) i siedząc na tarasie zagłębiłam się w drugiej części powieści o tajemnicy strefy 51 (o pierwszej części, noszącej tytuł „Biblioteka umarłych” było tutaj: Biblioteka umarłych)
To nie jest cieplutka nowość, ani nawet zeszłoroczny bestseller. I nie ukrywam, że bezpośrednią przyczyną napisania o niej jest wydanie związane z ekranizacją Życia Pi. Ale prawda jest też taka, że to naprawdę dobra książka i warto mieć ją w swoich zbiorach.
W życiu każdego człowieka przychodzi czas na refleksję i zastanowienie się nad swoim życiem, a niekiedy również – nad rzeczami i zjawiskami nadprzyrodzonymi. Czasem i ja mam takie momenty, gdy myślę sobie o tym, co może być po życiu. Przychodzą mi na myśl anioły.
Na mroczne zimowe popołudnia nie ma nic lepszego od rozgrzewającej powieści z dreszczykiem. Wierzcie mi – nie można się od tej książki oderwać Akcja przyspiesza czasami tak bardzo, że na jednym tchu czyta się całe akapity – byle szybciej dowiedzieć się co będzie dalej.
Pisząc kolejny dokument urzędowy zastanawiałam się, czy mogłoby trafić mi się do pisania coś, co zdołowałoby mnie bardziej. I tak myślę, że praca głównej bohaterki książki może nie zdołowałaby mnie bardziej, ale na pewno mieści się też w dolnych granicach skali. Georgie Sinclair jest dziennikarką, ale zarabia na życie redagując artykuły o klejach. Czyli tak samo pasjonująca tematyka jak i u mnie… Ale do rzeczy.
Nic nie da, gdy dowiesz się jak. Nie musisz zrozumieć dlaczego. Nie wystarczy, byś odkrył kto. On zawsze będzie krok przed tobą.
Książki czytać lubię. Najczęściej mając do wyboru film albo książkę, wybieram tą drugą opcję. Wyjątkiem są jednak wszelkie horrory i thrillery. Trudno mi powiedzieć z czego to wynika, ale biorąc pod uwagę te właśnie gatunki przeważnie wybieram jednak filmy. Być może wiąże się to z tym, że łatwiej przychodzi mi obejrzenie ekranizacji niż wyobrażanie sobie strasznych rzeczy i czytanie opisów zbrodni. Niestety (w tym przypadku) w trakcie lektury moja wyobraźnia pracuje aż za nadto intensywnie, co w rezultacie powoduje niekiedy nocne koszmary.