Malafrena to moje pierwsze zetknięcie z twórczością Ursuli Le Guin. Wcześniej niewiele też miałem do czynienia z kobietami piszącymi fantasy. Robin Hobb napisała kilka serii o przygodach Zabójcy i Błazna i muszę przyznać, że dość ciężko było mi się przestawić na jej tryb pierwszoosobowej narracji. Malafrena Ursula Le Guin zaskoczyła mnie czymś zupełnie innym.
W życiu trzeba umieć sobie znaleźć pasję. Z pasją jest dużo łatwiej – podniesie cię na duchu w chwili słabości, doda wiatru w żagle i pewności siebie właśnie wtedy, gdy będą najbardziej potrzebne. Mając za sobą pasję, bez najmniejszego wysiłku sprzedasz komuś pierścionek ze szkiełkiem jako bezcenną rodzinną pamiątkę. Czasem jednak potrzebny jest anioł.
Taki anioł, który pojawia się tylko raz i przedstawia życiową propozycję, której po prostu nie można odrzucić. Wtedy życie potrafi nabrać zupełnie nowych barw – nawet jeśli nie jest to twoje życie. Ale żeby od razu biec z tym na pocztę?
Nawet płonący żywy trup ma swoje dobre strony.
Czasem człowiek nie ma wyjścia. Czasem weekend jest po prostu za daleko (13 piątek 22.30). Nie zawsze na spokojnie można usiąść w sobotę z książką i rozpocząć lekturę od samego rana. A czasem książka zaczęta wcześniej kończy się dramatycznie w trakcie trwania roboczego tygodnia.
Co wtedy? Nie pozostaje nic innego jak następną książkę zabrać ze sobą w drogę do pracy. W ten sposób z autobusu czynimy sobie czytelnię, droga do pracy drastycznie się skraca, a niechęć do pracy wzrasta wprost proporcjonalnie do stopnia ciekawości książki. Na to ostatnie nie bardzo można cokolwiek poradzić. Ale też i po co radzić – przecież nie odbierzemy sobie radości z lektury.
Muszę przyznać, że nie lubię książek kompilacyjnych. No może nie tyle nie lubię, co za nimi nie przepadam. Po prostu odbieram to często jako swoistą bajaderkę – kucharz nie miał ochoty upichcić nic nowego, więc wrzucił dania poprzednie i podgrzał.
Każdy chce być boskim Dalim.
Nikt się do tego nie przyzna, a wielu powie,że właśnie nie chce. Geniusz autopromocji, prowokator, artysta w życiu zawodowym i prywatnym – to tylko nieliczne z epitetów, które Dalemu można przypisać bez żadnych wątpliwośći. Wiedział dokładnie, co o nim mówili ludzie, bo sam te opinie produkował, co nie zmienia faktu, że wciąż te opinie czytał z odrobiną narcystycznego zadowolenia. Jak dobry marketingowiec sprawdzający efekty właśnie przeprowadzonej kampanii.
Na najnowzą część przygód Jacka Aubreya czekałem z wytęsknieniem porównywalnym tylko z oczekiwaniem na wakacje lub gwiazdkę. Na tę niecierpliwość złożyło się kilka czynników, w tym na pewno trzy części Piratów z Johnym Deppem (nota bene również Kapitanem Jackiem). W dzięcięcej duszy wciąż żywy jest obraz Karmazynowego Pirata z Burtem Lancasterem, że o poprzednich częściach cyklu nie wspomnę.
Przyznam, że miałem z tą książką serię mniejszych i większych zgryzów. Wybrałem ją, bo od dziecięcych czasów mam słabość do bajkowo opowiadanych historii – zwłaszcza takich z nutką autentyczności. Działa to również na historie autentyczne opowiadane z dużą nutką bajkowości...
Zadziałał więc stary, dobry grzech ciekawości.
Jedną z ciekawszych cech wyobraźni i jedną z bardziej dziecinnych jest tajemnica słowa. Odkąd pamiętam, zdarzają mi się chwile, kiedy, czytając książkę, zachwycam się jakimś wyrazem, zapominając na moment o treści i całej historii.
Dobre wychowanie uczy, żeby nie obgadywać osoby trzeciej – zwłaszcza gdy nie bierze ona udziału w dyskusji, lub jest nieobecna. A co jeśli osoba trzecia jest wszechobecna? Nie chodzi o przytłaczającą wszędzie występującą osobowość, ani o charyzmatyczną personę. Chodzi o przypadek, kiedy – nawiązując do źródeł – osoba, o której mówimy, jest zawsze i wszędzie...
Poranek w niedzielę. Przygotowania do rytuału. Po śniadaniu pora na deser dla ciała – to na talerzyku na stole - i dla ducha – to obok talerzyka. Nowa książka, świeżo zdjęta z półki.
Jeszcze tylko jeden drobiazg – melodia krążąca po łepetynie:
Jeden chłop na skrzyni z IKEI yo hohho
i filiżanka kawy
Lektura zapowiadała się egzotycznie. Nurt piracki jest ostatnio bardzo popularny. Książka, którą trzymałem w ręku, to zbiór sześciu opowiadań, jak się okazało, dosć mrocznych i nieoptymistycznych.
Historie bez happy endu, ale zapewne z głęboko zakamuflowanym przesłaniem. A swoją drogą to ciekawe, czy na przykładzie opowiadania o czasach i ludziach bez moralności, można mówić o prawieniu morałów?
Jakby nie było, opowiadania są raczej dreszczowcami niż próbą ubrązowienia mitu pirata romantyka. Powiem całkiem szczerze, że były chwile, gdy treść tych opowiadań porządnie mnie nastraszyla i cieszyłem się, gdy dwunasta na zegarze oznaczała południe zamiast północy.
Ale zanim o treści, to słówko o formie. Faktycznie nurt piracki i żeglarski jest ostatnio bardzo “na topie” (taki żarcik językowy). Sam jestem świeżo po lekturze kilku tomów Patricka O'Briana. I może właśnie dlatego tak zazgrzytał mi użyty przez Komudę sposób narracji. Używa bowiem bardzo wielu i mocno rozbudowanych porównań. Przymiotnik homeryckich sam ciśnie się na usta. Oczywiście nie brak w nich szeroko pojętej fachowej terminologii żeglarskiej i portowej.
Momentami brzmi to niestety nienaturalnie – zupełnie jakby autor chwalił się, że przeczytał więcej słownikow niż czytelnik. Natłok terminów sprawia, że narrator traci warygodność, tak jakby nie opowiadał prawdziwej historii, tylko próbował nam wcisnąć największy kit pod słońcem.
Ale nie psujmy sobie przyjemności. Po trzech - czterech rozdziałach pierwszej historii można się już przyzwyczaić na tyle, że ten sposób opowiadania nie przeszkadza w śledzeniu wątku.
Sześć krótkich historii, które można w zasadzie równie króko podsumować: zło się opłaca, ale mimo to nie popłaca. Wszyscy źli ludzie, trafiają na ludzi jeszcze gorszych. Nikt nie kończy dobrze, chyba że zachowanie życia bez szans na możliwość zdobycia posiłku można nazwać dobrym rozwiązaniem.
Prawda jest taka, że życie pirata dalekie jest od bajki. Dusza wyklęta już za życia spotyka swoje demony i rachunek sumienia przypływające na łodzi z czarnymi żaglami. Prawda nie daje drugiej szansy. Tę trzeba sobie wziąć samemu, a cena, jaką się przy tym zapłaci, jest zawsze wysoka. Szlachetność się szlachtuje i spożywa na śniadanie, popijając rumem z czaszki wroga.
Czy opowiadania zawierają morał? Nie sądzę. To opowiadania o moralności konkretnej grupy zawodowej. Własny kodeks piratów jest równie surowy, co niejasny. Kapitan jest kapitanem tylko z woli swojego ludu, który tak naprawdę wcale go nie lubi i nie zawsze szanuje. Czasem wybór na kapitana, to nic innego jak nominacja na kozła ofiarnego i bilet na jednoosobowe safari wśród morskich bestii.
Fabryka Słów
ISBN: 978-83-7574-000-4