No więc za oknem jest zimno, biało i aura szczypie w policzki. Patrzę na ludzi, którzy chodzą po chodniku i co chwilę przewracają się, ślizgają niemiłosiernie, ćwiczą break-now-dance-later, a kiedy wreszcie uda im się w miarę odzyskać w miarę kontrolowalną równowagę oraz (prawdopodobnie) resztki godności, odchodzą dalej kołysząc się delikatnie z lewa na prawo – jak pingwiny. Ech… Zima… podejrzewam, że przynajmniej połowa ze spacerowiczów najchętniej wyjechałaby… no nie wiem – na Madagaskar.
Tym razem to będzie wpis nie tyle o samej książce, co nią zainspirowany. Bo Opowieść o Kullervo nie jest typową opowieścią mistrza. Wydawca, Prószyński i S-ka, już po raz drugi umieścił na księgarnianych półkach „Tolkiena nie dla wszystkich”. Ale za to Ci wybrani powinni przygotować się na prawdziwą ucztę.
Niecałe dwa lata temu pisałem o tym, co czułem na wieść o śmierci Pratchetta. Świat bez jego nowych książek zapowiadał się tak całkowicie zwyczajnie. Z jednej strony miałem nadzieję, że kiedyś ta obawa mi przejdzie, a z drugiej, bałem się, że zajmie to bardzo dużo czasu. Zastanawiałem się, czy ktokolwiek i kiedykolwiek zabierze mnie w podobną podróż. I wtedy – sapiąc i dysząc – nadjechała niespodzianka...
Świat Dysku Terry’ego Pratchetta do kolorowania.
Jeszcze przed chwilą miałem w głowie cały plan na ten wpis. A chwilę wcześniej miałem przygotowane kredki, gdyż wpis miał być barwnie ilustrowany. Co więcej – miał być ilustrowany przeze mnie, ale… chwilowo mam dylemat.
Nic nie zapowiadało nadchodzących cichych dni. Słońce świeciło bardzo umiarkowanie, deszcz wystukiwał chaotyczne melodie na blaszanym dachu, a zegarek próbował za tym wszystkim nadążyć. To właśnie wtedy zniknąłem swojej żonie na jakiś czas. Tak kompletnie i bez reszty zniknąłem. Przynajmniej do czasu, kiedy dowiedziała się, że czytam o… cóż, o bzykaniu.
Powiem to od razu – to nie jest najzwyklejsza książka i szczerze mówiąc nie jest to również mój osobisty wybór. Owszem poczułem się odrobinę zaintrygowany na wieść o tym tytule, ale decydujące zdanie miał głos z wydawnictwa, który zasugerował, że warto czasem spojrzeć na autora w nieco inny sposób.
Historia jest jedną z najbardziej subiektywnych dziedzin naukowych. Owszem istnieją podręczniki, które starają się przekonać czytelnika, że przedstawiają jedyną obiektywną i słuszną wersję wydarzeń. Jednak nic nie smakuje tak dobrze, jak historia opowiedziana z osobistego punktu widzenia.
Z czytaniem jest tak, że potrafi sprawiać niesamowitą frajdę. Dobra książka jest zdolna wciągnąć tal mocno, że lektura jest skończona w ciągu jednego dnia i wywołać tak wielką radość, że chciałoby się zaraz wszystkim opowiedzieć. I faktycznie każdy, właśnie spotkany, znajomy jest potencjalnie narażony na powitanie „słuuuuchaj, ale świetną książkę właśnie...”
Tylko z pisaniem o tych książkach już nie zawsze jest tak wesoło.
Od której strony nie bym nie spróbował, to mówienie o tej książce nie przychodzi mi łatwo. I muszę szczerze przyznać, że przynajmniej pod kilkoma względami czuję się przynajmniej delikatnie poirytowany. Przecież to nie tak miało być… przecież…
Wstęp do tej recenzji, to najwłaściwsze miejsce, by szczerze przyznać się, że naprawdę nie cierpię Stephena Kinga. Może nie tyle jego samego, co sposobu, w jaki kreuje swój świat, jak żongluje faktami i napięciem, jak potrafi wykreować atmosferę tak elektryzującą, że od samego czytania włosy stają dęba...