Remigiusz Mróz jest całkiem młodym człowiekiem. Nie da się ukryć, że wiek autora prawie zawsze „odbija” się w jego książkach. No i z Mrozem mam ten problem (a konkretniej przyjemność), że podczas lektury miałem wrażenie, jakbym czytał Fiedlera... albo przynajmniej oglądał „W starym kinie”.
Przygoda z tą książką zaczęła się zupełnie niespodziewanie na targach książki w Warszawie. Za namową Naczelnej z Książkowa zgłosiłem się po autograf do Aleksandra Makowskiego – bohatera tej książki. Namawiającej zaś obiecałem, że jeśli książka mi się spodoba, to będzie to wyłącznie jej wina.
Zaintrygowana tytułem podkradłam tę książkę z mężowskiego stosu zaplanowanych lektur. (Przechwyciłam również inne tytuły ale o tym przy następnej okazji – Małżonek i tak będzie miał co czytać). Z jednej strony do lektury gnało mnie zainteresowanie tematem, z drugiej mój zapał studził fakt, że każdej z dwunastu królewskich bohaterek autor mógł poświęcić zaledwie kilkadziesiąt stron.
Na początek mała przestroga. Jeśli – jakimś cudem – dysponujecie smokiem i używacie go do odstraszania nieprzyjaciół i nieproszonych gości, pod żadnym pozorem nie pozwólcie gadzinie ugryźć, bądź – co gorsza – zjeść żadnego z waszych wrogów. Mogłaby się ona rozsmakować w ludzkim mięsie i – gdy wrogów zabraknie – zwrócić swoje zęby ku wam i kłopot gotowy.
Nie pierwszy raz miałem okazję sięgnąć po książkę, która potwierdza moje przekonanie, że historia jest najlepszym autorem najbardziej niesamowitych i bardzo często nieprawdopodobnych opowieści. Bohaterów fikcyjnych można darzyć miłością lub nienawiścią, ale w przypadku postaci autentycznych w grę najczęściej wchodzi podziw lub pogarda. Często zastanawiam się, czy byłbym w stanie nie oceniać ludzi, o których czytam.
Średniowiecze – w pierwszym skojarzeniu – to najczęściej zakuci w zbroję rycerze przemierzający Europę pomiędzy turniejami i bitwami. Ale średniowieczni rycerze wyjeżdżali również w bardziej egzotyczne „delegacje”. I nie chodziło o wyjazdy w stylu „weekend w Ciechocinku”...
Poznawanie historii to chyba najbezpieczniejszy sposób uprawiania polityki. To znaczy jeśli ktoś to lubi – a jest co polubić. W grę wchodzi wielka światowa polityka mocarstw, które często już nie istnieją. Możemy spróbować wdać się w dyskusję z historycznymi postaciami i przekonać się, czy mielibyśmy rację. Zwłaszcza, jeśli historia jest dobrze podana.
Raz na jakiś czas zbieramy się w redakcji w niedziele i, zupełnie przekornie, nie czytamy. Staramy się za to zająć szare komórki czymś innym. Kiedy pogoda nie zachęca do spacerów i gier plenerowych, stawiamy na planszówki. Nie inaczej było w ten weekend, a na stole pojawił się Augustus.
Sięgnąłem po Talię... i stwierdziłem – nie bez zaskoczenia – że uwielbiam takie książki. Pozwalają one niemal dotknąć historii, ale nie tylko takiej podręcznikowej... chodzi o tę, która otacza nas codziennie i krzyczy do nas z nazw ulic, z wierszy, czytanek, a czasem również z „wykształciuchowatych” odniesień prasowych publicystów...
Lada moment (wrzesień 2013) ruszy kolejna edycja biskupińskiego festynu. Trochę z racji wykształcenia, trochę ze zwykłej i często zaspokajanej ciekawości, kiedy słyszę o Biskupinie, lub innych turniejach, zawsze zastanawiam dlaczego większość z nas kojarzy tylko turystyczne hity. W naszym kraju jest o wiele więcej miejsc o których można cudownie opowiadać całymi nocami.