Pratchetta pochłaniam niemal w każdej formie. Najchętniej sięgam po niego w przypadku Świata Dysku. Ale od czasu do czasu zdarzają się jeszcze inne – równie smakowite kąski. I właśnie kiedy czekałem sobie na coś nowego w moje ręce wpadła książka całkiem stara.
Ze Sztaudyngerem, a konkretnie z jego twórczością, po raz pierwszy spotkałem się prawie 30 lat temu. Na spotkaniu w szkole podstawowej Anna Sztaudynger-Kaliszewicz przedstawiła nam fraszki swojego ojca i jakoś od tego czasu nie potrafię się od nich uwolnić. Nie, żebym chciał...
Muszę od razu przyznać, że Tureckie Lustro nie było książką łatwą ani specjalnie szybką w czytaniu. Ale też nie od każdej książki oczekuję by taka była. Ważne jest, by umiała oddziaływać na wyobraźnię i zabierać w inny świat. A właśnie tego możecie się po niej spodziewać.
Czasem wszyscy potrzebujemy od uciec od codzienności i trosk. Możemy tego dokonać na wiele sposobów. Zazwyczaj jednak staramy się, by była to jakaś bezstresowa forma ucieczki. I chyba coś pokręciliśmy, bo nasza ucieczka była bardzo stresująca.
Nasze miłe i przegrane niedzielne popołudnia to nie tylko „poważne” gry planszowe (często również niekoniecznie niedzielne). Czasem zdarza nam się dać namówić Chochlikowi na coś z zupełnie innej półki. Również tym razem było podobnie i część wieczoru spędziliśmy uciekając przed rudym kotkiem, który starał się uniemożliwić nam zdobycie smakołyków.
To moje drugie spotkanie z Martinem w dość krótkim czasie i muszę przyznać, że przebiegło ono w zdecydowanie innej atmosferze. Jednym z powodów z całą pewnością był temat. Zamiast szeroko pojętego średniowiecza w wymyślonej krainie, mamy poczciwą naszą Ziemię tuż po drugiej wojnie światowej – ale też jest fantastycznie.
Pamiętacie swoją pierwszą grę planszową? W moim wypadku był to „Chińczyk” – tradycyjny i niezawodny wyścig z elementem przeskakiwania i eliminacji przeciwnika. Ale pierwsza gra, która zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie, to „Detektyw” - tajemnica, której rozwiązanie wymagało odrobiny główkowania. Od tego czasu przegrałem już wiele gier – bardziej lub mniej działających na wyobraźnię, ale za czymś tęskniłem. I wtedy w naszej redakcji pojawiło się Tajemnicze domostwo
Nie wiem, czy powinienem się tym chwalić, czy raczej tego wstydzić, ale Kąpiąc lwa to pierwsza książka Jonathana Carrolla, którą miałem okazję przeczytać. Do tej pory to nazwisko kojarzyło mi się z całkowicie innym imieniem. I nie mam zamiaru ukrywać, że książka zrobiła na mnie nieziemskie wrażenie.
Nie czytałem „Gry o tron”. Nie dlatego, że nie chciałem. Najzwyklej w świecie nie miałem jeszcze ani okazji ani czasu. Jednak opinie znajomych i serial ciągle trzymają mnie w napięciu i oczekiwaniu na moment, gdy wreszcie będę mógł tę zaległość nadrobić. Zanim jednak to nastąpi, udało mi się wybrać na małą wycieczkę do świata „Gry o tron”.
Czy jest na sali ktoś, kto – jako dziecko, ale niekoniecznie – nie bawił się magnesami. My w redakcji bawiliśmy się na najróżniejsze sposoby – z wykorzystaniem stołu, kartki papieru, linijki, czy wreszcie – sznurka. Cały czas kombinowaliśmy, jaką grę zrobić z tych magnesików. I wtedy w nasze redakcyjne łapki wpadło pudełko z Jishaku.