Nic nie zapowiadało nadchodzących cichych dni. Słońce świeciło bardzo umiarkowanie, deszcz wystukiwał chaotyczne melodie na blaszanym dachu, a zegarek próbował za tym wszystkim nadążyć. To właśnie wtedy zniknąłem swojej żonie na jakiś czas. Tak kompletnie i bez reszty zniknąłem. Przynajmniej do czasu, kiedy dowiedziała się, że czytam o… cóż, o bzykaniu.
Powiem to od razu – to nie jest najzwyklejsza książka i szczerze mówiąc nie jest to również mój osobisty wybór. Owszem poczułem się odrobinę zaintrygowany na wieść o tym tytule, ale decydujące zdanie miał głos z wydawnictwa, który zasugerował, że warto czasem spojrzeć na autora w nieco inny sposób.
Historia jest jedną z najbardziej subiektywnych dziedzin naukowych. Owszem istnieją podręczniki, które starają się przekonać czytelnika, że przedstawiają jedyną obiektywną i słuszną wersję wydarzeń. Jednak nic nie smakuje tak dobrze, jak historia opowiedziana z osobistego punktu widzenia.
Z czytaniem jest tak, że potrafi sprawiać niesamowitą frajdę. Dobra książka jest zdolna wciągnąć tal mocno, że lektura jest skończona w ciągu jednego dnia i wywołać tak wielką radość, że chciałoby się zaraz wszystkim opowiedzieć. I faktycznie każdy, właśnie spotkany, znajomy jest potencjalnie narażony na powitanie „słuuuuchaj, ale świetną książkę właśnie...”
Tylko z pisaniem o tych książkach już nie zawsze jest tak wesoło.
Od której strony nie bym nie spróbował, to mówienie o tej książce nie przychodzi mi łatwo. I muszę szczerze przyznać, że przynajmniej pod kilkoma względami czuję się przynajmniej delikatnie poirytowany. Przecież to nie tak miało być… przecież…
Wstęp do tej recenzji, to najwłaściwsze miejsce, by szczerze przyznać się, że naprawdę nie cierpię Stephena Kinga. Może nie tyle jego samego, co sposobu, w jaki kreuje swój świat, jak żongluje faktami i napięciem, jak potrafi wykreować atmosferę tak elektryzującą, że od samego czytania włosy stają dęba...
Należę do czytelników, którzy przywiązują się do gatunków i serii. Niektóre z nich czytam chętniej, inne – trochę mniej. Bywa też tak, że kiedy właśnie skończę jakąś książkę, dopada mnie obawa, że następna nie będzie wystarczająco dobra i będę ją oceniał wyłącznie poprzez filtr swoich ulubionych tytułów. Zazwyczaj staram się tego unikać, ale nie zawsze się udaje.
„Długa seria” doczekała się wreszcie czwartego tomu. Plotki głoszą, że będzie jeszcze piąta, choć wszyscy dobrze wiedzą, że to już nie będzie to samo. Już czwarty tom jest nieco inny od pierwszych trzech. Przyczyn jest przynajmniej kilka.
Ta książka przykuła moją uwagę dwuetapowo. Nie ocenia się książki po okładce, a jednak to właśnie okładka pierwsza rzuca się w oczy. I tak już sam tytuł wydał mi się intrygujący. Myśli zaczęły już biec w kilku, niekoniecznie kontrolowanych, kierunkach. Wtedy mój wzrok padł na nazwisko autora. Wyobraźnia nie przestała pracować.
Czarownica przyleciała do mnie ponad tydzień temu. Przyleciała na szczotce – takiej przedpremierowej. Przysiadła sobie na biurku i czekała na wczorajszy poranek. Otworzyłem na pierwszej stronie i zacząłem czytać. Wtedy nadszedł wieczór...