Kiedy siadam do lektury kolejnej biografii zawsze muszę odgonić parę myśli. Odkąd pamiętam towarzyszą mi one w takich sytuacjach. Pierwsza zawsze dotyczy zazdrości – wobec autora, że miał szczęście i wiedzę, by pisać o danej postaci; oraz wobec samego bohatera – czy przypadkiem nie zazdroszczę mu jego sławy i doświadczenia. Potem przychodzi ta myśl, że ja się przecież tak normalnie nazywam... kim mógłbym być... przecież nie Iggim Popem...
Nie sądziłem, że kiedyś to napiszę. A w szczególności – nie przypuszczałem, że będzie to się odnosiło do książki, której autorem jest Terry Pratchett. Ale muszę to powiedzieć – Długa Wojna jest beznadziejna.
Sięgnąłem po Talię... i stwierdziłem – nie bez zaskoczenia – że uwielbiam takie książki. Pozwalają one niemal dotknąć historii, ale nie tylko takiej podręcznikowej... chodzi o tę, która otacza nas codziennie i krzyczy do nas z nazw ulic, z wierszy, czytanek, a czasem również z „wykształciuchowatych” odniesień prasowych publicystów...
Wydawnictwo Albatros zachęca do sięgnięcia po książkę Czarna lista, która ma być swego rodzaju powrotem Forsytha – autora „Kobry” i „Dnia Szakala”. Jak mu się to udało? Muszę przyznać, że fakt, iż mamy tu do czynienia z nazwiskiem znanym już od kilkudziesięciu lat przysparza zarówno ułatwień jak i kłopotów związanych z oceną książki.
Na początek małe wyznanie. Praktycznie niemożliwe jest dla mnie, by pisać o Pratchetcie w sposób zdecydowanie obiektywny. Tego się nie da zrobić... Ale przecież Wy już o tym wiecie. A dziś mam do tego okazję opowiedzieć Wam o Pratchettowym półkowniku.
Nie wiem, jak to jest w Waszym wypadku, ale ja miewam chwile zwątpienia, podczas których mam wielką ochotę rzucić w kąt nawet najlepszą książkę i iść do najbliższej kuchni. Tak... doskonale zdaję sobie sprawę, że dobra książka sprawia, że zapomina się o jedzeniu. Od tej zasady mam jednak wyjątki... gdy autor katuje mnie opisami kulinarnymi.
Bezgłowe postaci, czy białe damy, a także nieszczęśliwi kochankowie, to bardzo popularni bohaterowie baśni i legend. Ale tylko nieliczni z nich mieli dość szczęścia, by zaistnieć w popkulturze, a przez to dać się bliżej poznać szerszej widowni. Książka z wydawnictwa BOSZ trochę zmienia ten stan rzeczy.
Możecie powiedzieć, że to przejaw kolejnej mocy. Po wampirach, zombie i jeszcze kilku dyżurnych tematach, przyszedł wreszcie czas na Wikingów. I jak to się pięknie składa – w telewizji też ich pokazują. To się nie może „nie podobać”. W ten sposób można przegapić kilka całkiem interesujących tytułów. A wśród nich również Wikinga.
AC/DC można nie słuchać i nie znać ich twórczości w szczegółach – ale raczej nie da się powiedzieć, że się o nich nie słyszało. Zespół wypracował sobie zasłużoną pozycję w historii muzyki i wielu wykonawców później próbowało naśladować ich styl. Chyba nie muszę dodawać, jaki był efekt... – bądźmy szczerzy – podrabianie Australijczyków szkockiego pochodzenia nie jest czymś, co przychodzi łatwo.
Jeśli jesteście dorośli, tak się czujecie i tej wersji będziecie bronić za wszelką cenę, to istnieje ryzyko, że uznacie tę książkę za nieco infantylną – na tyle, by jej mądrości potraktować z przymrużeniem oka. Jeśli czytacie ją jako ludzie młodzi duchem i ciałem, prawdopodobnie będziecie zdziwieni, dlaczego dorośli nie są w stanie pojąć i zastosować tak jasno wyłożonych zasad.