Ta recenzja dotyczy tak naprawdę dwóch książek, ale obie dotyczą genezy jednego z najbardziej rozpoznawalnych zespołów ubiegłego wieku. A jeszcze dokładniej – dotyczą dwóch frontmenów zespołu Genesis – tego, co się działo przed powstaniem zespołu i tego, co robili później.
I znów pierwsza myśl dotycząca książki wydawnictwa Rebis to „świetna na półkownika” - tym razem w dziale z historią. Ale co ja mogę na to poradzić – nawet gdybym chciał. Świat po kolumbie to bardzo ciekawa pozycja i cieszę się że mogę Wam ją przedstawić.
Nie da się nie zauważyć, że na przykominku obrodziło nam ostatnio w biografie – solistów i zespołów. Dziś nie będzie inaczej i nie będzie to ostatni tytuł z tego cyklu. Ale za to będzie bardzo purpurowo. I nie zawsze jednoznacznie...
Jest zaledwie kilku autorów, o których mógłbym powiedzieć, że towarzyszą mi przez długi czas, a co dopiero przez całe życie. Większość tej małej grupy to twórcy jednej serii, czy jednej postaci, co wcale nie umniejsza ich zasług. Ale życiową mission impossible dało radę wykonać niewielu. Wśród nich jest właśnie Tuwim... Julian Tuwim.
To zdecydowanie książka do czytania w piątki. Jak sięgam pamięcią, o The Cure myślałem zawsze w kategoriach lekarstwa na problemy całego tygodnia. Cokolwiek by się mogło wydarzyć od poniedziałku do niedzieli, to piątek był „the cure”. Może to troszeczkę niesprawiedliwe...
Bo nie jest sztuką żyć na granicy, obarczać siebie i wszystkich dookoła winą, szukać zapomnienia w alkoholu, ryzykować, tropić własną przeszłość i rozpamiętywać ją wciąż i wciąż, bez końca. To każdy potrafi, bo to jest takie proste, idziesz za swoimi emocjami i dajesz im sobą zawładnąć. *
Czy zdarzyło Wam się kiedyś odbyć długą podróż w bardzo zamkniętym środowisku – na przykłąd statkiem? Podejrzewam, że nie. Trzeba jednak przyznać, że takie okoliczności są świetną pożywką dla wyobraźni. Pojawiają się wtedy te wszystkie przyjemne pytania: A co, jeśli komuś coś się stanie? Co siedzi w głowach tych wszystkich ludzi?
W książkach i filmach, w takiej chwili, ktoś ginie...
Po raz pierwszy od wielu dni znalazłam wreszcie trochę czasu na lekturę. A może raczej: wymusiłam trochę czasu, bowiem doszłam do wniosku, że kolejny weekend poświęcony pracy, którejś z pozostawionych pod moją pieczą stron internetowych albo rodzinnym tajemnicom bez chwili dla siebie wkrótce doprowadzi mnie do obłędu.
Te dwa Zielniki to część większego cyklu zaproponowanego przez wydawnictwo Arkady. Zaintrygował nas ze względów przede wszystkim kulinarnych i właśnie pod tym kątem mieliśmy zamiar napisać recenzję. Wcześniej jednak na Zielnikach swoje łapki położył Redackyjny Chochlik.
Czy każdy sekret powinien zostać odkryty, a osoba, która zaginęła powinna zostać odnaleziona?