Rzeczywistości nigdy nie można być pewnym.
Czytając od dłuższego czasu głównie ustawy, komentarze i tzw. prawniczy bełkot, mój umysł domagał się czegoś innego, co pozwoliłoby mi oderwać się od codzienności. Amsterdam Parano to właśnie taka książka. Autobiografie lubiłam zawsze. Ich lektura to swego rodzaju podążanie przez różnorodne wydarzenia z osobami, które w nich uczestniczyły. To jakby stanie z boku i obserwowanie. A w przypadku książki Michała Puchalaka jest co obserwować…
Pamiętacie to uczucie, które kiedyś towarzyszyło Wam każdego roku mniej więcej w okolicach 24, czy 26 czerwca? Za oknem jasne słońce, a do ostatniego dzwonka zostały tylko dwie lekcje... a potem już tylko plecak, pociąg i podróż w bardziej, lub mniej sprecyzowane nieznane.
Konsekwentnie wyznając zasadę „szczęście bohatera kończy książkę”, autor wdziera się z wojskowymi kamaszami w powoli układające się życie młodego oficera Richarda Sharpe’a. Być może trochę na siłę pisarz „pozbawia” życia ukochaną żołnierza, z którą w poprzednim tomie połączył go namiętnym romansem, ale w końcu jest to książka przygodowo-batalistyczna a nie czytadło dla ryczących w poduszkę mazgajów.
„Na morzu mężczyzna zna swoje miejsce. Wie, kto jest jego wrogiem, kto przyjacielem. Politycy nie siadają do wioseł.”
Młody, obiecujący, ale biedny jak mysz kościelna pisarz Ariston, podziwiający czyny boskiego Aleksandra Macedońskiego niespodziewanie dostaje swoją szansę – list od damy
z propozycją spotkania.
W ramach przesytu pracą zawodową skłonna byłam sięgnąć po jakąkolwiek lekturę nie mającą nic wspólnego z kontrolą zarządczą, która ostatnio mocno mi się daje we znaki. Kamil zapewnił mnie, że książka, o której będzie mowa z całą pewnością spełnia ten warunek. Zatem z kubkiem gorącej kawy w ręce zanurzyłam się w lekturę i odpłynęłam w świat całkowicie w realnym życiu mi obcy. A szkoda…
Oregon, godzina 7:09. Razem z amerykańską rodzinką zasiadamy do śniadania. Przy stole siedzą: dość ekscentryczni rodzice, siedemnastoletnia Mia i jej młodszy braciszek Teddy. Nikt z nich nie jest idealny, ale wszyscy od pierwszych stron wzbudzają sympatie czytelnika. Widzimy wręcz sielankowy, familijny obrazek.
Taka niby nowelka, wydawałoby się. Niewielka książeczka, którą chwyciłam mając akurat wolne pół godziny. A jednak… niewiele czasu trzeba, żeby ją przeczytać, a później wciąż napływają nowe refleksje. Jak to jest, że tak bardzo się zmieniamy dorastając? Czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego na niebie jest tyle gwiazd? Czy może być dobre i piękne coś, co w środku jest puste i nikomu nie daje oparcia?
Ostro smagany marynarskim kańczugiem przysiadłem po tygodniach jakże ciężkiego nieróbstwa do kolejnej recenzji. Aby się uniewinnić należy zawsze kogoś oczernić, toteż jest to wina oczywiście wydawcy który bardzo mozolnie wydaje książki tej serii zupełnie nie mobilizując mnie tym samym do działań. Mniejsza z tym jednak wróćmy do samej powieści.
Dla realistów ta książka będzie jak pokrzepiająca, mocna, poranna kawa budząca umysł na kolejny dzień pracy. Dla hurraoptymistów, to będzie czarna lura, a jej smakowanie może się okazać bardzo nieprzyjemnym doświadczeniem. Pesymiści będa się rozkoszować tą powieścią utwierdzając się w swoim spojrzeniu na świat. Nieważne kto po nią sięgnie, ma ona otworzyć oczy, pomóc czytelnikowi spojrzeć na otaczającą nas rzeczywistość bez zniekształceń, pozbawić złudzeń.
Podobno każdy chłopiec, w którymś momencie, w dzieciństwie, marzy o tym, by zostać piratem, a każda dziewczynka chce zostać księżniczką. Zawsze ciekawiło mnie, kim w takim razie chcą zostać małe księżniczki. A jeśli już zostaną księżniczkami, czy nawet królewnami – czy są wtedy szczęśliwe?